— Cicho! ojciec usłyszy...
Stanęła przy nim i razem poszli w stronę sadu; sad się aż zanosił od woni; znużone upałem kwiaty, marnowały cudne zapachy.
Anioł wlókł długie skrzydła po ziemi i zgarniał niemi rosę.
Przystanęli pod jabłonią i trwożliwie obejrzeli się poza siebie.
Dziewczyna miała (rzecz prosta), prześliczne czarne oczy i usta, piękniejsze niż piękne; pod grubą koszulą rysowały się cudnego kształtu piersi; ręce miała zato czerwone, popękane i brudne.
Anioł patrzył na nią z bezmierną miłością.
Potem przytulił się do jej brudnych, popękanych rąk.
— Czemuś wczoraj nie przyszedł? Byłam sama, ojciec z bratem rozbijali w lesie, — rzekła cicho anielska dziewczyna.
Anioł westchnął.
— Tego powiedzieć ci nie mogę, dziewczyno z pod lasu. Tego mi powiedzieć nie wolno.
— Jak nie, to nie...
— Wiesz tylko, że nie stąd jestem i że cię tak miłuję, jak cię nikt na świecie miłować nie może.
Ujął jej czerwoną rękę swoją, przeświecającą jak płat kwiatu i tak trwali...
Wonie sadu zaczęły ich powoli okrążać i oplatać jak węże, cicho i bez szelestu. W głowach czuli zawrót. Gdzieś na skraju lasu krzyknął puhacz, więc nagle przywarli do siebie.
Anioł otoczył ją skrzydłami i zamglonym wzrokiem wpatrywał się przez ciemność w jej oczy, tak czarne jak ciemność.
— Miłujesz mnie? — szepnął w upojeniu.
— Na śmierć...
I wpili się ustami w usta w pocałunku, który jest jak obłęd i który jest jak nieskończoność.
Potem było słychać tylko westchnienia, ogromnie ciche, jakby zmęczone bardzo.