Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/12

Ta strona została przepisana.
6
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Cicho! ojciec usłyszy...

Stanęła przy nim i razem poszli w stronę sadu; sad się aż zanosił od woni; znużone upałem kwiaty, marnowały cudne zapachy.

Anioł wlókł długie skrzydła po ziemi i zgarniał niemi rosę.

Przystanęli pod jabłonią i trwożliwie obejrzeli się poza siebie.

Dziewczyna miała (rzecz prosta), prześliczne czarne oczy i usta, piękniejsze niż piękne; pod grubą koszulą rysowały się cudnego kształtu piersi; ręce miała zato czerwone, popękane i brudne.

Anioł patrzył na nią z bezmierną miłością.

Potem przytulił się do jej brudnych, popękanych rąk.

— Czemuś wczoraj nie przyszedł? Byłam sama, ojciec z bratem rozbijali w lesie, — rzekła cicho anielska dziewczyna.

Anioł westchnął.

— Tego powiedzieć ci nie mogę, dziewczyno z pod lasu. Tego mi powiedzieć nie wolno.

— Jak nie, to nie...

— Wiesz tylko, że nie stąd jestem i że cię tak miłuję, jak cię nikt na świecie miłować nie może.

Ujął jej czerwoną rękę swoją, przeświecającą jak płat kwiatu i tak trwali...

Wonie sadu zaczęły ich powoli okrążać i oplatać jak węże, cicho i bez szelestu. W głowach czuli zawrót. Gdzieś na skraju lasu krzyknął puhacz, więc nagle przywarli do siebie.

Anioł otoczył ją skrzydłami i zamglonym wzrokiem wpatrywał się przez ciemność w jej oczy, tak czarne jak ciemność.

— Miłujesz mnie? — szepnął w upojeniu.

— Na śmierć...

I wpili się ustami w usta w pocałunku, który jest jak obłęd i który jest jak nieskończoność.

Potem było słychać tylko westchnienia, ogromnie ciche, jakby zmęczone bardzo.