Kwiaty poczęły padać z jabłoni i rosa.
Świt przecierał oczy i jakby na palcach się podniósłszy, przezierał ponad las przez siną szparę w chmurach.
Zbudził się jakiś ptak i poznał Anioła.
— Aanioł!... Aanioł!...
Po sadzie poszedł szmer, że Anioł jest pod jabłonią.
— Odejść muszę, — szepnął Anioł — dzień się rodzi i ludzie zaraz wyjdą na gościńce.
— Uważaj na psy i na polowego strażnika, który się po skraju lasu włóczy.
Anioł spojrzał raz jeszcze w oczy dziewczęce i odszedł powoli, wciąż się oglądając.
— Aanioł!... Aanioł... — wołały za nim ptaki.
Jakiś kos gwizdnął przeciągle, a wróble zanosiły się od śmiechu.
Wstawał dzień z ropą snu w oczach, które mrużyły się, nie mogąc jeszcze prosto patrzeć w słońce. Las ziewnął przeciągle.
Anioł przelazł chyłkiem przez płoty, spojrzał z litością na końce zroszonych skrzydeł i wyszedł na drogę, złotą od pyłu. Wyciągnął rękę przed siebie, ażeby zbadać kierunek wiatru, obrócił się bladą twarzą ku zachodowi, rozpędził się kilkoma krokami i odbił się silnie od ziemi. Bił szybko skrzydłami powietrze i podniósł się ku górze. A wtedy, na widok olbrzymiego ptaka, zerwało się z łąk wrzeszczące stado wron i poleciało w pogoń za nieszczęsnym Aniołem.
Dopadły go po chwili i okrążyły, jak uradowany tłum okrąża na rynku pstro odzianego człowieka. Podniósł się opętany wrzask. Wronie stado przecięło mu drogę, biło w niego dziobami, czyniąc za każdym razem krzyk jeszcze większy, ile razy udało się wyrwać Aniołowi pióro ze skrzydeł, albo zakrwawić mu piersi.
Anioł szarpnął się niespokojnie i podniósł się nieco wyżej.
Wronia tłuszcza, zagrzewając w sobie krzykiem odwagę, pomknęła za nim.