koronkami obszytą, batystową część indywidualności kobiecej, tę część garderoby, która ma w sobie coś męskiego. Aż ciarki po nim przeszły. Nagle uczuł, że ktoś stanął obok niego; ostrożnie tedy począł patrzyć kątem oczu, kto przy nim stanął.
Stała owa niewiasta i, uśmiechnąwszy się zalotnie, przyjaźnie i zachęcająco, poszła dalej.
Malarz uszczypnął swoją duszę, aż syknęła, chcąc ją podniecić do działania. Dusza na taki znak poderwała mu nogi i poszedł za nią.
Minęli ulicę jedną, drugą i dziesiątą. Niewiasta obejrzała się. Szedł w przyzwoitem oddaleniu i udawał, że patrzy na numery domów. O, nieśmiały malarzu!
Stanęła wreszcie przy jakiejś bramie; malarz przyspieszył kroku, minął ją i przeszedł wyprostowany, z zachmurzoną gębą. Potem zawrócił, przeszedł na drugą stronę ulicy i wlepił wzrok w kamienicę, niedawno wybieloną: po każdej stronie pierwszego piętra oświetlone było jedno okno, kamienica wyglądała tedy, jak zezowata. Za chwilę błysnęło w jednem ze środkowych okien i na szybie zarysowała się sylwetka niewiasty z ulicy. Zdejmowała szybko kapelusz, potem otworzyła okno. Malarz stał, jak „tam na polu jawor stoi“, jak ułan na widecie, jak akcja giełdowa; miał doskonałą pozycję, szkoda, że nie towarzyską.
Niewiasta wychyliła się przez okno i zaczęła troskliwie oglądać niebo; potem usiadła widocznie przy pianinie, bo przez okno wyleciał jakiś walc, zaczepił o storę, tony tłoczyły się w oknie, jak publiczność w drzwiach teatru, kiedy się teatr pali, zrobiły krzyk i potem leciały na złamanie karku na bruk. Przerwała nagle i znów stanęła przy oknie.
Malarz stał nieporuszony, jak lokaj przy obiedzie. Niewiasta chrząknęła, przeto malarz poruszył się niespokojnie. Tak przynajmniej wyglądało, ale zacny malarz robił to zupełnie szczerze, rzeczy nieświadom. Ot, taki biedny malarz...
Niewiasta chrząknęła po raz drugi; w malarzu dusza się zarumieniła i spojrzała nieufnie w górę. Wtedy niewiasta, powiedziała z góry, tak, że ją zaledwie usłyszał: