— Niech pan podejdzie bliżej...
Malarz rozglądnął się niespokojnie, potem powoli i z obawą przeszedł przez ulicę i stanął tuż pod oknem.
— Dobry wieczór panu...
Malarz nic. Dusza w nim oniemiała. Potem, po długiej chwili zerwał kapelusz z głowy i szurnął nogami po bruku.
— Może pan na górę... Drugie drzwi na lewo...
Malarz się przeraził; rozglądnął się na wszystkie strony i zaczął się mocować z duszą: silny, bestja, był i zmógł ją po krótkiej chwili. Spojrzał raz jeszcze w górę i wszedł w bramę. Zaczął stąpać cichutko, jak złodziej, w głowie mu szumiało, nogi się pod nim trzęsły. Potem przystanął, plunął w dłoń i przygładził włosy, poprawił znów krawat i poszedł. W drzwiach na pierwszym piętrze stała niewiasta i podniosła palec do ust.
— Tylko cicho!...
Malarz wsunął się na palcach do przedpokoju i zaniewidział w ciemności.
— Prosto, przed siebie...
Zamknęła drzwi na klucz i wprowadziła go do saloniku. W malarzu tłukło się serce, jakby kto kamienie tłukł. Stał z kapeluszem w ręku, onieśmielony i bezradny.
— Niech pan usiądzie. A co, ładnie u mnie?
Malarz się ukłonił.
— Dziękuję, nawet bardzo.
Wzięła go za rękę i posadziła na fotelu.
— Niech pan tylko źle o mnie nie myśli. Niech pan powie szczerze, ale tak naprawdę szczerze, co pan sobie pomyśli o mnie?
Malarz aż się zdumiał.
— Ja?
— No, naturalnie. Może to trochę dziwne, co robię, »ale pan taki sympatyczny...
Malarz uczuł, że mu krew napływa na twarz.
— Proszę pani, ja jestem bardzo wdzięczny.