Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/134

Ta strona została przepisana.
112
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Niech pan podejdzie bliżej...

Malarz rozglądnął się niespokojnie, potem powoli i z obawą przeszedł przez ulicę i stanął tuż pod oknem.

— Dobry wieczór panu...

Malarz nic. Dusza w nim oniemiała. Potem, po długiej chwili zerwał kapelusz z głowy i szurnął nogami po bruku.

— Może pan na górę... Drugie drzwi na lewo...

Malarz się przeraził; rozglądnął się na wszystkie strony i zaczął się mocować z duszą: silny, bestja, był i zmógł ją po krótkiej chwili. Spojrzał raz jeszcze w górę i wszedł w bramę. Zaczął stąpać cichutko, jak złodziej, w głowie mu szumiało, nogi się pod nim trzęsły. Potem przystanął, plunął w dłoń i przygładził włosy, poprawił znów krawat i poszedł. W drzwiach na pierwszym piętrze stała niewiasta i podniosła palec do ust.

— Tylko cicho!...

Malarz wsunął się na palcach do przedpokoju i zaniewidział w ciemności.

— Prosto, przed siebie...

Zamknęła drzwi na klucz i wprowadziła go do saloniku. W malarzu tłukło się serce, jakby kto kamienie tłukł. Stał z kapeluszem w ręku, onieśmielony i bezradny.

— Niech pan usiądzie. A co, ładnie u mnie?

Malarz się ukłonił.

— Dziękuję, nawet bardzo.

Wzięła go za rękę i posadziła na fotelu.

— Niech pan tylko źle o mnie nie myśli. Niech pan powie szczerze, ale tak naprawdę szczerze, co pan sobie pomyśli o mnie?

Malarz aż się zdumiał.

— Ja?

— No, naturalnie. Może to trochę dziwne, co robię, »ale pan taki sympatyczny...

Malarz uczuł, że mu krew napływa na twarz.

— Proszę pani, ja jestem bardzo wdzięczny.