— Niema za co, niema za co, drogi panie. Dostanie pan herbaty, potem pan będzie dziękował. A umie pan ładnie dziękować?
— Całuję rączki, zdaje mi się, że nie potrafię. Jestem trochę dziki człowiek.
— Ależ to tem lepiej...
Niewiasta, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, zaczęła mu się przyglądać figlarnie.
— Założę się, że pan jest, że tak powiem, poeta.
Malarz się oburzył.
— Niech pan Bóg broni, ja jestem malarz, proszę pani.
— Co pan mówi!? Malarz! To doskonale! Ach, malarze!...
— Co, proszę pani?
— No, nic... Chciałam powiedzieć, że malarze to jest bardzo zajmujący naród; genjalni ludzie, czy nieprawda?
Malarz miał już łzy w oczach.
— Ależ naturalnie!
— I weseli?
— Naturalnie!
— I piękni!
— Naturalnie!
W tem miejscu dusza malarza stanęła dęba, jak klacz przy przeszkodzie.
Niewiasta milczała przez chwilę, potem splotła ręce na kolanie i rzecze:
— Jakie cudne ma pan oczy!
— Zdaje się pani tylko, ja wogóle...
— Proszę nie przeczyć, nie przeczyć; po matce pan odziedziczył te cudne oczy?
— Trochę po ojcu, trochę po matce.
— A wolno wiedzieć, kto był ojciec pana?
Malarz począł sobie na gwałt przypominać, kto był jego ojciec.
— Mój ojciec, proszę pani? Szewc, że tak powiem, ale umarł.