Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/138

Ta strona została przepisana.
114
KORNEL MAKUSZYŃSKI


Niewiasta skonsternowała się na chwilę, potem zaczęła słodko:

— Ach, niech pan sobie tego do serca nie bierze; to trudno, żadna praca nie hańbi. I umarł biedak.

— Wcale nie biedak, proszę pani, bo się zapijał...

Niewiasta zrobiła gest bólu.

— Alkohol gubi ludzi, to straszne, proszę pana... To okropne...

Dusza zarżała w malarzu jak koń na łące, kiedy sobie coś wesołego przypomni, ale jej przyznał rację.

— Pan pozwoli, że się przebiorę?

Malarz zerwał się z fotelu.

— Ależ będę szczęśliwy, proszę pani...

Dusza trąciła malarza w bok na znak, że głupstwa gada.

— Co takiego? Szczęśliwy pan będzie? Na szczęście trzeba zasłużyć, panie malarzu!

Malarz poderwał szybko.

— Naturalnie, że trzeba zasłużyć, ja to wiem, proszę pani, tylko mnie się to tak wyrwało...

— Ach! wyrwało! No to niechże pan poczeka, a ja za chwilę się zjawię i za czekanie przeproszę.

— Bardzo proszę, niech się pani nie krępuje.

— Au revoir, panie malarzu, mówi się panu do widzenia, mówi się panu: pa!

Malarz uderzył nogą o nogę i zgiął się w ukłonie. Niewiasta zginęła w drugim pokoju i przymknęła drzwi. Malarz został sam; przez chwilę siedział cichutko, potem przeszedł się po pokoju. Stanął przed lustrem i uśmiechnął się sam do siebie.

— Mam, psiakrew, szczęście do kobiet, — pomyślał uspokojony i dumny ze siebie.

Potem zaczął oglądać mieszkanie. Było strasznie ładne; malarz pierwszy raz był w takiem mieszkaniu. Otomana przykryta dywanem robiła do niego oko z perskiego wzoru; na dywanie mnóstwo kwiatów i fotografji; zatrzęsienie porcelanowych cacek; na pianinie wazon z majoliki, całe szeregi pudełek od cukierków. W kącie mahoniowe biurko, którego malarz unikał, było bowiem takie filigranowe, że się