bał, by mu nie złamał przez nieuwagę jakiej nogi. Na stoliczku w drugim kącie album z tysiącem kart z widokami.
Malarz zaczął się oswajać, i uspokoił się zupełnie.
— Niema co gadać, mam szczęście.
I usiadł na fotelu. Za chwilę zerwał się, jak oparzony, i skoczył ku drzwiom. Niewiasta śpiewnym głosem wołała z drugiego pokoju.
— Czy pan malarz bardzo się nudzi?
— Ależ nie!
— A co robi?
Malarz zdobył się na odwagę.
— Czeka...
— A bardzo czeka?
— Naturalnie, że bardzo!
— To dobrze! Niech poczeka jeszcze chwilę.
Malarz aż się zachłysnął z radości; gdyby mógł, byłby zatańczył wojenny taniec radości, ale na pierwszej wizycie nie wypadało.
Za chwilę weszła niewiasta, w prześlicznym różowym szlafroczku; dla malarza jakby słońce weszło.
— Tęskniło się choć troszeczkę?
— Pewnie, że się tęskniło!
— Więc wolno zato pocałować... ot tu...
Odchyliła rękaw i pokazała miejsce na przegubie.
Malarzowi zaszumiał w głowie wodny wir, pociemniało mu w oczach, potem je zamknął i mlasnął ją w rękę, jakby kto z bicza strzelił.
Niewiasta osunęła się na otomanę i zakryła ręką oczy.
— Co pan sobie o mnie pomyśli, co pan sobie pomyśli!
— Ależ, jak Boga kocham, nic nie będę myślał.
— Podobam się panu?
— Pani jest cudna!
— I... i... pan mi się... także podoba.
Malarz się zdumiał, ale uwierzył. Siedział naprzeciw niej i oglądał ją ciekawie. Miała prawie złote włosy i piękne oczy; była blada i uśmiechnięta. Ręce wymuskane i lśniące