Anioł począł szybko uderzać skrzydłami, broniąc się rozpaczliwie; od czasu do czasu syknął z bólu i opadał wciąż niżej. W powietrzu, w pełnym już słonecznym blasku, kłębił się ogromny tuman; pierze, chwiejąc się, leciało z wiatrem na łąki. Wrzeszcząca hałastra krzyczała w niebogłosy, upojona zwycięstwem.
Anioł z szeroko rozwartemi oczyma, pokrwawiony i zmęczony, bił coraz słabiej skrzydłami powietrze. Opodal chaty pod lasem, w której okna pukał niedawno, dojrzał stóg siana. Rozpaczliwem ruchem rzucił się w powietrzu w tę stronę, dopadł stogu i skrył się pod jego strzechą.
Miał w oczach dwie wielkie łzy; skuliwszy się patrzył, co się dzieje z gromadą wron.
Wrony krążyły nad stogiem, krzycząc przeraźliwie i drwiąco.
Biedny Anioł przymknął oczy, rozchylił usta i odpoczywał, ciężko dysząc; po twarzy spływała mu krew, a ręce drżały ze wzruszenia. Oddech stawał się bezsilny, wreszcie Anioł skłonił głowę na piersi, westchnął głęboko i zasnął, jak zmęczone dziecko. Coś przez sen mówił, czasem się zrywał i prężył skrzydła, zanim go ujął sen głęboki i silny.
A dziewczyna z czarnemi oczyma, ujrzawszy walkę Anioła z ptasią hałastrą, patrzyła wciąż w górę. Potem, kiedy Anioł usnął pod strzechą stogu, szybko pobiegła do chaty. Za chwilę wyszedł z niej rudy zbój, piegowaty i przecierał oczy. W rękach miał widły, a drugi za nim szedł młody, potworny zwierz z rozwichrzoną czupryną, ze sznurem w rękach.
— Widzę go, śpi... — szepnęła dziewczyna.
— Cicho, żeby nie uciekł...
Wszyscy troje podeszli do stogu.
— Jest?
— Jest, — chrapie.
Rudy zbój przystawił ostrożnie drabinę: skradał się powoli, jak kot, na szczyt stogu; w ręce miał postronek.
— Gdyby chciał uciekać, pchnij go widłami.
— Nie ucieknie!