Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/140

Ta strona została przepisana.
116
KORNEL MAKUSZYŃSKI

paznokcie. Piersi jej trochę beznadziejnie zwisały, ale malarz wytłumaczył sobie, że to pewnie dziedziczne.

Niewiasta uśmiechnęła się rozkosznie...

— Niech ktoś usiądzie... tu... bliżej... jeszcze bliżej... O, tak! A teraz niech coś powie o sobie.

— Ja?

— A tak, panie malarzu. Co się robi, co się maluje, wszystko... wszystko...

— Żyje się, proszę pani...

— I maluje?

— I maluje.

— Ludzi czy drzewa?

— Ludzi.

— To ciekawe! A drzew nie?

— Nie.

— To ciekawe! A pan maluje dzieci czy dorosłych?

— I dorosłych i dzieci...

Malarz skrzywił pociesznie głowę i spojrzał na nią rozrzewniony.

— Czemu pani tak wzdycha?

— Bo pan maluje dzieci. Ach, jakżebym pragnęła mieć dzieci.

Biedna niewiasta patrzyła przed siebie, gdzieś wdal.

A malarz się {{Korekta|rozczułił,|rozczulił,} albowiem dotąd spotykał kobiety, które, jako żywo, nie chciały mieć dzieci. Chciał jej zato powiedzieć coś, coby było jak miód.

— Pani jest strasznie dobra.

— Ja? O, nie, drogi panie... Niech ktoś temu nie wierzy. Ludzie o mnie mówią, że jestem zła.

Malarza omal że krew nie zalała.

— Ludzie to są małpy, proszę pani.

— Och, niech pan nikogo nie oskarża. Może ja naprawdę jestem zła. Kto wie?

— Ale blaga!

Dusza znów trąciła malarza w bok, aby się wyrażał przyzwoicie.

— Pani jest strasznie dobra.