Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/141

Ta strona została przepisana.
117
KOBIETA Z SERCEM


— Czy pan to szczerze mówi?

— Słowo pani daję.

— Pan tak mówi, bo pan jest dobry.

Malarz zaprotestował.

— O, proszę pani, wcale nie!

— Niechże się pan nie odsuwa... Bliżej... Jeszcze, ależ jeszcze... Okropnie pan jest kochany malarz...

Malarz promieniał. Nagle uczuł, że jej kolano dotknęło jego kolana; nie śmiał popatrzeć, jak to się stało, ale dusza w nim zaczęła zacierać ręce z radości. Skronie mu pałały, a cały pokój kręcił mu się w oczach. Otomana pod nim aż drgała.

— Niech się ktoś niczemu nie dziwi... Ja jestem taka samotna, taka strasznie samotna. Teraz mam pana. A może pan tego nie chce?

Malarz chciał się zerwać z oburzenia, ale mu szkoda było tego kolana. Zaniemówił tylko na wyrażenie zdumienia, że go o taką lekkomyślność można wogóle posądzać.

— Czy pan kochał w życiu?

Malarz zaskoczony był tem pytaniem.

— Nigdy w życiu.

— I teraz pan nikogo nie kocha?

— Jak Boga kocham, że nie!

— Z ręką na sercu?

— Z ręką na sercu.

— Bo mnieby było przykro...

Malarz się rozrzewnił po raz dziesiąty...

— Przykroby pani było?

— Nawet bardzo. Pan ma takie cudne oczy... Zakochać się można w tych oczach...

— Ach, co pani mówi!

— Ktoś nie wierzy?

Malarz przycisnął silniej kolano. Dusza malarza zauważyła z radością, że jej pan robi się nieprawdopodobnie bezczelny.

Niewiasta rozchyliła usta i zmrużyła oczy. A on przylgnął do niej bardzo silnie i za nic w świecie niktby go w tej chwili od niej nie oderwał.