— Czy pan to szczerze mówi?
— Słowo pani daję.
— Pan tak mówi, bo pan jest dobry.
Malarz zaprotestował.
— O, proszę pani, wcale nie!
— Niechże się pan nie odsuwa... Bliżej... Jeszcze, ależ jeszcze... Okropnie pan jest kochany malarz...
Malarz promieniał. Nagle uczuł, że jej kolano dotknęło jego kolana; nie śmiał popatrzeć, jak to się stało, ale dusza w nim zaczęła zacierać ręce z radości. Skronie mu pałały, a cały pokój kręcił mu się w oczach. Otomana pod nim aż drgała.
— Niech się ktoś niczemu nie dziwi... Ja jestem taka samotna, taka strasznie samotna. Teraz mam pana. A może pan tego nie chce?
Malarz chciał się zerwać z oburzenia, ale mu szkoda było tego kolana. Zaniemówił tylko na wyrażenie zdumienia, że go o taką lekkomyślność można wogóle posądzać.
— Czy pan kochał w życiu?
Malarz zaskoczony był tem pytaniem.
— Nigdy w życiu.
— I teraz pan nikogo nie kocha?
— Jak Boga kocham, że nie!
— Z ręką na sercu?
— Z ręką na sercu.
— Bo mnieby było przykro...
Malarz się rozrzewnił po raz dziesiąty...
— Przykroby pani było?
— Nawet bardzo. Pan ma takie cudne oczy... Zakochać się można w tych oczach...
— Ach, co pani mówi!
— Ktoś nie wierzy?
Malarz przycisnął silniej kolano. Dusza malarza zauważyła z radością, że jej pan robi się nieprawdopodobnie bezczelny.
Niewiasta rozchyliła usta i zmrużyła oczy. A on przylgnął do niej bardzo silnie i za nic w świecie niktby go w tej chwili od niej nie oderwał.