— Dobrze komuś?
— Naturalnie, — rzekł malarz.
— A chciałby ktoś, żeby tak zawsze było?
Przed malarzem otworzyło się niebo.
— Pani się jeszcze pyta?
A ona przechyliła się tak blisko, że go musnęła włosami. Dusza zaczęła w malarzu przestępywać z nogi na nogę. Zaszumiało mu we łbie, objął ją wpół, i wpił się w jej usta.
O biedny i szczęśliwy malarzu.
Wyrwała mu się i odskoczyła zdyszana w kąt pokoju.
— Co pan robi! Czyś pan oszalał?
Malarz stał na środku pokoju, również dyszący i patrzył na nią zawstydzony.
— Słowo daję, że nie chciałem. Głupi jestem i niech mnie pani za drzwi wyrzuci.
— Niegrzeczny pan jest; jeżeli się pan nie poprawi, to się pogniewamy.
— Poprawię się.
— Co pan sobie dopiero teraz o mnie pomyśli? Za kogo mnie pan weźmie? Myśli pan, że, kiedy kobieta jest samotna, to z nią sobie na wszystko można pozwolić. Czy nie tak? Czy pan tak nie myśli?
Malarzowi zbierało się na płacz. Chciał jej coś tłumaczyć, ale nie mógł.
— Będzie ktoś spokojny?
— Będę, słowo daję, że będę.
— No, to przeprosić. Tylko w rączkę. Nic więcej. Teraz już dobrze.
Chwila ciszy.
— Strasznie pan jest namiętny.
— Skądżeby znów!
— Doprawdy, że mi pan usta pokrwawił. Brzydki ktoś jest!
Malarz skrzywił się, jak dziecko.
— Proszę pani, ja nie chciałem, słowo daję, że nie chciałem. Tylko pani tak jakoś...
— Z pana jest dzieciak.