Malarz spostrzegł, że wraca pogoda i rozzuchwalił się. Podszedł ku niej blisko, tak blisko, że mu się znów zrobiło gorąco; oczy mu się zaświeciły, jak kotowi w marcu. W plecy dreszcz go drapał.
— Pani jest, że tak powiem...
— No?
— Bajeczna kobieta; człowiek nie wie, co robi.
I, jakby nie wiedząc, co robi, ujął jej rękę i podprowadził ku otomanie, która widząc, co się święci, aż zadrżała z radości.
— Może usiądziemy.
— Kiedy pan znowu zacznie...
— Niech Pan Bóg broni.
— Słowo?
— Słowo honoru.
Usiedli, a ona nie chcący przysiadła mu rękę; malarz omal, że nie zemdlał, ale uspokoił się, gdyż widocznie tego nie zauważyła; nie starał się jako żywo o to, by rękę wyswobodzić.
— Swoją drogą — myślał malarz — to jest dziwna rzecz, że ona tego nie czuje.
Ona patrzyła gdzieś w ciemny kąt, rozanielona. Na twarzy miała jakieś projekty na rumieńce; oczy jej błyszczały.
Bardzo cicho. A potem:
— Dobrze panu?
— Strasznie.
I mrugnął jakoś wesoło. Było mu wszystko jedno. Gdyby go stąd ciągnęli czterema wołami, nie ruszy się. Zaniepokoił się na samą tę myśl.
— Czy pani mnie prędko stąd wyleje?
— Ja pana?
— Naturalnie, bo może ja za długo już siedzę.
— Wcale nie, niech pan siedzi, jeżeli panu dobrze. Tylko spokojnie... Okropnie pan jest sympatyczny.
Malarz starał się zarumienić.
— Może być.
— Nawet bardzo. Zanadto ktoś jest gwałtowny, ale pozatem wszystko dobrze. Czy panu nie gorąco?