— Trochę.
— To może pan... kiedy się wstydzę...
— Niech pani mówi, jestem posłuszny.
— Ale nie będzie pan źle myślał?
— Przysiągłem już pani, że nie.
— To może pan... zdejmie kołnierzyk...
— Jeżeli pani pozwala...
I czem prędzej zaczął lewą ręką odpinać kołnierzyk, bo prawej nie chciało się schodzić z posterunku, który mimo wszystko był ciężkim, albowiem niewiasta była dobrze zbudowana.
— Już, proszę pani.
— Lepiej panu?
— Rozumie się.
Trochę był zażenowany, nawet więcej od niej. Trzeba było coś powiedzieć.
— Czy pani zawsze taka samotna?
— Zawsze, proszę pana. Nie mam tu nikogo, strasznie jestem sama.
— Czy być może?
— A tak! Ojciec mój się zastrzelił po finansowym krachu. Stracił siedm miljonów...
— Siedm miljonów! To straszne!
— Matka umarła z rozpaczy; to był anioł, nie matka.
Malarz smutnie zwiesił głowę i na znak żałoby milczał.
— A ja wychowałam się w klasztorze. Zawsze sama, sama... Nie miałam nawet wypłakać się przed kim. I teraz żyję samotnie. Nie mam nikogo, ktoby mnie kochał.
Malarz oświadczył miną gotowość przystąpienia do tego interesu.
— Panią się musi kochać!
Strasznie szczerze to powiedział, zwyczajnie, jak dziki malarz.
— Tak się sądzi?
— Naturalnie.
— I panby mnie...
— Ależ naturalnie.