Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/144

Ta strona została przepisana.
120
KORNEL MAKUSZYŃSKI

— Trochę.

— To może pan... kiedy się wstydzę...

— Niech pani mówi, jestem posłuszny.

— Ale nie będzie pan źle myślał?

— Przysiągłem już pani, że nie.

— To może pan... zdejmie kołnierzyk...

— Jeżeli pani pozwala...

I czem prędzej zaczął lewą ręką odpinać kołnierzyk, bo prawej nie chciało się schodzić z posterunku, który mimo wszystko był ciężkim, albowiem niewiasta była dobrze zbudowana.

— Już, proszę pani.

— Lepiej panu?

— Rozumie się.

Trochę był zażenowany, nawet więcej od niej. Trzeba było coś powiedzieć.

— Czy pani zawsze taka samotna?

— Zawsze, proszę pana. Nie mam tu nikogo, strasznie jestem sama.

— Czy być może?

— A tak! Ojciec mój się zastrzelił po finansowym krachu. Stracił siedm miljonów...

— Siedm miljonów! To straszne!

— Matka umarła z rozpaczy; to był anioł, nie matka.

Malarz smutnie zwiesił głowę i na znak żałoby milczał.

— A ja wychowałam się w klasztorze. Zawsze sama, sama... Nie miałam nawet wypłakać się przed kim. I teraz żyję samotnie. Nie mam nikogo, ktoby mnie kochał.

Malarz oświadczył miną gotowość przystąpienia do tego interesu.

— Panią się musi kochać!

Strasznie szczerze to powiedział, zwyczajnie, jak dziki malarz.

— Tak się sądzi?

— Naturalnie.

— I panby mnie...

— Ależ naturalnie.