nie da się powstrzymać w szaleństwie, zawołała raz jeszcze mocniej:
— Pan się ze mną nie ożeni... Panie!... ach... i legła bezsilna, jak kwiat podcięty.
........................
A kiedy był dzień, wyszedł malarz na ulicę, bardzo przygnębiony; wyglądał jak cytryna w kawiarni, bardzo używana. Był trochę śpiący i trochę smutny. Wlókł się ulicami do domu; a w chwili, kiedy stanął w bramie, uderzył się w czoło, mocno poirytowany.
— Idjota jestem! — myślał malarz — zapomniałem się jej nawet przedstawić!
Cały dzień miał zatruty; poweselał dopiero wieczorem, znowu u niej. I tak było przez czas dłuższy; rano był malarz zwykle smutny, a wieczorem wesoły. W życiu jest raz tak, a raz odwrotnie.
Wreszcie stało się, że malarz po naradzie dłuższej z duszą swoją i ze stróżem kamienicznym, wdział frak. Skąd wziął ten frak, Bóg raczy wiedzieć. Umył się, ostrzygł lwią grzywę i dostojnym krokiem poszedł do kościoła, gdzie go Pan Bóg przyjął z otwartemi rękoma; bardzo dawno go nie widział, a miał do malarza słabość. I tu zaślubiono malarza z niewiastą, która umiłowała go sercem i duszą i zapewniła go, że on jest pierwszy i ostatni. A malarz to jest dobre stworzenie i wszystkiemu wierzy.
Był z niego mąż bardzo przykładny; dobrze odżywiony, okazał się człowiekiem przedsiębiorczym; malował bardzo pilnie, ale mu jakoś nie szło; trochę mu się ręce zaczęły trząść od nadmiaru wzruszeń i dusza w nim trochę opadła, tak, jak nieraz halka opada z kobiety.
Okropnie kochał żonę. Lecz cóż, kiedy niewiasta jest jak wiecheć słomy; żona malarza, to była bardzo sympatyczna kobieta, ale zaczęła słabnąć w zapałach. Coraz częściej nie było jej w domu; raz była u krawcowej, a drugi raz u dentysty; potem chodziła na majowe nabożeństwo, potem trochę do cukierni. Raz wróciła bardzo późno z ogromnem pudłem cukrów.