— Ale skąd go masz?
— Kto? Ja?
— Przecież nie ja.
— Ten pierścionek? Ach, to długa historja kiedyś ci opowiem... Mój kochany, co ci dać na kolację?
Malarz coraz częściej trzaskał drzwiami.
Na drugi dzień żona pod wieczór zaczęła się ubierać; wzięła świeżą bieliznę i dekoltowaną suknię.
— Ty dokąd?
— Kto, ja?
— Ty. Dokąd się wybierasz?
— Wyjdę na chwilę. Muszę wstąpić do fotografa.
— O tej porze?
— Jakto: o tej porze?
— Na fotografa zapóźno, zaraz się ściemni.
— Co ci się śni?
— Już siódma.
— Czy być może?!
— Zostaniesz w domu.
— Szkoda w takim razie, żem się ubierała; więc się przejdę. Za chwilę wrócę. Ty wychodzisz?
— Nie wychodzę.
— To szkoda, powinieneś więcej chodzić, za mało używasz ruchu. Do widzenia!
— Kiedy wrócisz?
— Kto, ja?
— Ty.
— Czy ja wiem? Powiedziałam ci, że za chwilę.
I poszła.
Malarz zapalił papierosa i chodził długo po pokoju. Na górze bębnił ktoś na fortepianie. Za chwilę uderzył deszcz o szyby i spływał po nich wąskiemi strugami. Malarz podszedł do okna i patrzył bezmyślnie na ulicę. Dwa konie dorożkarskie człapały po błocie; strasznie było pusto.
Przeczekał tak ze dwie godziny. Poszedł do drugiego pokoju i spojrzał na zegar, albowiem kieszonkowych zegar-