Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/150

Ta strona została przepisana.
124
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Ale skąd go masz?

— Kto? Ja?

— Przecież nie ja.

— Ten pierścionek? Ach, to długa historja kiedyś ci opowiem... Mój kochany, co ci dać na kolację?

Malarz coraz częściej trzaskał drzwiami.

Na drugi dzień żona pod wieczór zaczęła się ubierać; wzięła świeżą bieliznę i dekoltowaną suknię.

— Ty dokąd?

— Kto, ja?

— Ty. Dokąd się wybierasz?

— Wyjdę na chwilę. Muszę wstąpić do fotografa.

— O tej porze?

— Jakto: o tej porze?

— Na fotografa zapóźno, zaraz się ściemni.

— Co ci się śni?

— Już siódma.

— Czy być może?!

— Zostaniesz w domu.

— Szkoda w takim razie, żem się ubierała; więc się przejdę. Za chwilę wrócę. Ty wychodzisz?

— Nie wychodzę.

— To szkoda, powinieneś więcej chodzić, za mało używasz ruchu. Do widzenia!

— Kiedy wrócisz?

— Kto, ja?

— Ty.

— Czy ja wiem? Powiedziałam ci, że za chwilę.

I poszła.

Malarz zapalił papierosa i chodził długo po pokoju. Na górze bębnił ktoś na fortepianie. Za chwilę uderzył deszcz o szyby i spływał po nich wąskiemi strugami. Malarz podszedł do okna i patrzył bezmyślnie na ulicę. Dwa konie dorożkarskie człapały po błocie; strasznie było pusto.

Przeczekał tak ze dwie godziny. Poszedł do drugiego pokoju i spojrzał na zegar, albowiem kieszonkowych zegar-