ków nie lubił. Za godzinę znów spojrzał na zegar i zaczął być niespokojny.
— Dokąd ona mogła pójść?
Stróż zamknął z trzaskiem bramę i pogasił światła na schodach. W kamienicy stało się cicho. Minęła godzina jedna i druga. Deszcz padał ciągle.
Nagle malarz drgnął i zerwał się.
Przed bramą kamienicy zatrzymała się dorożka.
Był wściekły. Podszedł do drzwi schodowych i nasłuchiwał. Idzie... Minęła chwila i ktoś poszedł na górne piętro.
Wrócił do pokoju i zaczął biegać jak opętany.
— Dokąd ona mogła pójść?...
Usiadł w fotelu i czekał. Jezus, Marja! Druga... Deszcz padał ciągle; nie było słychać żadnego hałasu.
Siedząc w fotelu, malarz usnął. Śniło mu się, że zastrzelił żonę i siebie; przyszedł do nieba, stanął przed jakimś świętym.
— Kochany pan zastrzelił żonę. A o cóż poszło?
— Nie wróciła do domu.
— O, to źle! I siebie pan potem zastrzelił?
— Zastrzeliłem.
— To ratuje sytuację. Pan jest podobno malarz?
— Malarz.
— Malował pan kościoły?
— Nie, nigdy.
— O, to naprawdę źle. Ale sprośnych rzeczy pan nie malował?
— Sprośnych nie; wymalowałem tylko Fazyfę w chwili, gdy ją byk uwodzi.
— Chciał pan powiedzieć, kiedy ona uwodzi byka. No, to przynajmniej wesołe. Zresztą nic?
— Nic.