Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/154

Ta strona została przepisana.
128
KORNEL MAKUSZYŃSKI

wściekłość. Zagryzł usta, podniósł pięść i zaczął okropnym głosem:

— Jak ty śmiesz...

Żona mrugnęła na niego znacząco.

— Cicho! nie jesteśmy sami...

Malarz się obejrzał.

Do pokoju tłoczył się przez drzwi dorożkarz z kilkoma pudłami.

— Co to jest?

— Co? te pudła?

— Te pudła!

— To ze sklepu!

— Z jakiego sklepu?

— Cicho, nie krzycz tak... No, ze sklepu... cóż w tem tak dziwnego?

Malarz opadł na fotel i nie mógł przemówić słowa. Czekał, kiedy dorożkarz wyjdzie.

Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, żona zaczęła okropnie szybko.

— Bo ty się, djabli wiedzą czemu, irytujesz a nie wiesz, o co chodzi. Zaraz ci wszystko powiem. Uważasz, spotkałam wuja...

W tem miejscu spojrzała z pod oka na męża. Malarz milczał.

— ...spotkałam wuja, który się naturalnie bardzo ucieszył i naturalnie zabrał mnie ze sobą na kolację, ten wuj, uważasz... Posyłaliśmy po ciebie, ale posłaniec cię nie zastał. Czyś ty wychodził?

Malarz milczał i patrzył na nią szklanym wzrokiem.

— ...piliśmy trochę wina, więc już zostałam z nim, bo zresztą deszcz padał. Przecież deszcz padał?

Malarz milczał i patrzył na nią błędnie.

— ...A potem? Potem wuj się naturalnie bardzo ucieszył i powiedział, że musi ciebie poznać i że bardzo cię ceni, potem poszedł ze mną do sklepu i pozwolił mi kupić sobie, co zechcę. Bo widzisz, wuj mnie bardzo lubi, więc wzięłam sobie to boa i te buciki i jeszcze dużo rzeczy... i branzoletkę...