wściekłość. Zagryzł usta, podniósł pięść i zaczął okropnym głosem:
— Jak ty śmiesz...
Żona mrugnęła na niego znacząco.
— Cicho! nie jesteśmy sami...
Malarz się obejrzał.
Do pokoju tłoczył się przez drzwi dorożkarz z kilkoma pudłami.
— Co to jest?
— Co? te pudła?
— Te pudła!
— To ze sklepu!
— Z jakiego sklepu?
— Cicho, nie krzycz tak... No, ze sklepu... cóż w tem tak dziwnego?
Malarz opadł na fotel i nie mógł przemówić słowa. Czekał, kiedy dorożkarz wyjdzie.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, żona zaczęła okropnie szybko.
— Bo ty się, djabli wiedzą czemu, irytujesz a nie wiesz, o co chodzi. Zaraz ci wszystko powiem. Uważasz, spotkałam wuja...
W tem miejscu spojrzała z pod oka na męża. Malarz milczał.
— ...spotkałam wuja, który się naturalnie bardzo ucieszył i naturalnie zabrał mnie ze sobą na kolację, ten wuj, uważasz... Posyłaliśmy po ciebie, ale posłaniec cię nie zastał. Czyś ty wychodził?
Malarz milczał i patrzył na nią szklanym wzrokiem.
— ...piliśmy trochę wina, więc już zostałam z nim, bo zresztą deszcz padał. Przecież deszcz padał?
Malarz milczał i patrzył na nią błędnie.
— ...A potem? Potem wuj się naturalnie bardzo ucieszył i powiedział, że musi ciebie poznać i że bardzo cię ceni, potem poszedł ze mną do sklepu i pozwolił mi kupić sobie, co zechcę. Bo widzisz, wuj mnie bardzo lubi, więc wzięłam sobie to boa i te buciki i jeszcze dużo rzeczy... i branzoletkę...