Szanujący się artysta w polskiem społeczeństwie nie powinien umierać inaczej jak w szpitalu, i nie na inną chorobę, tylko na suchoty. Taka śmierć jest pasowaniem na rycerza.
— Na co umarł? — mówi się w Polsce — na zatłuszczenie serca! Phi! I to miał być artysta?
— Gdzie umarł? — mówi się w Polsce — u siebie? Norwid umierał w przytułku, proszę pana, ale Norwid to był naprawdę poeta.
Przeto polski artysta, jeżeli nie ma suchot, powinien się o nie postarać (najlepsze jest połykanie bakcyli tuberkulicznych bezpośrednio), a następnie, na trzy dni przed śmiercią, wyprowadzić się do szpitala i umrzeć.
A oto był jeden malarz, który miał prawdziwe suchoty, takie polskie, „made in Poland“ — prima quality — suchoty z polską fantazją, albowiem galopujące. Polak jest zawsze rycerz, zawsze ma coś wspólnego z koniem...
Ten malarz był jednak uparty, nie chciał umrzeć. Już mu to nawet w sferach mecenasów zaczynano brać za złe.
— W samą porę by pan teraz umarł, — mówi mu jeden mecenas. — Ostatni pański obraz zrobił furorę... Słowo daję, żebym umarł na pańskiem miejscu.
— To niemożliwe, — rzecze malarz — pan dobrodziej nie mógłby umrzeć na mojem miejscu.
— Czemużby nie? Ojoj!
— Bo pan dobrodziej nie umrze na suchoty, pana dobrodzieja czeka mała apopleksja. Ten kark! Ho! Ho! Mój