Kiedy malarzowi zrobiło się raz bardzo źle, siostra się zmartwiła.
— Może pan ma jakie życzenie?
— A jakże! — rzekł malarz — naturalnie! Przedewszystkiem chciałbym się ożenić.
Siostra się uśmiechnęła.
— Słowo daję dziewicy. Chciałbym się ożenić. Człowiek powinien się żenić, kiedy ma galopujące suchoty, bo zaraz po weselu umarłby przynajmniej. A siostra za mąż się nie wybiera?
Suchoty galopowały w malarzu, jak dorożkarskie konie. Przyszedł go raz odwiedzić mecenas jeden.
— Jakiś pan pyta, czy może przyjść do pana?
— Nie, siostro, niemożliwe. Nie mam czasu. Nie przyjmuję.
— Czemuż to?
— Jest po wpół do siódmej, a ja na siódmą zamówiłem duszę. Będę rozmawiał z duszą.
— Najwyższy czas! — westchnęła biedna siostra.
Raz go chcieli umyć.
— Nie pozwalam, krzyknął malarz, to jest zamach.
— Żaden zamach, proszę pana, ale umyć się pan musi.
— Nawet po śmierci nie!
— To trudno, ale teraz pan musi.
— Proszę się nie zbliżać, bo będę wierzgał. A zresztą mnie Kościół zakazał się myć.
— Kto panu zakazał?
— Naturalnie, że Kościół. Czy siostra wie, kto ja jestem? Pomazaniec boży, a takiemu nie wolno nigdy się myć, boby starł boże pomazanie. Aha!
Pan Bóg opuścił malarza, ale mecenasy go nie opuściły. Przyszedł wreszcie jeden i rozpoczął posłannictwo.
— No! no! niech się pan nie niepokoi. Z tego się wychodzi, czego panu szczerze życzę.
— Wierzę w szczerość panie łaskawy — jestem panu coś winien.
— Ach! któż o tem mówi?