— Nie ja...
— I ja także nie. Przyszedłem panu nawet coś zaproponować. Widzi pan, panu potrzebne jest południe. Sam pan przyzna?
— Nie mogę!
— Pan nie musi wyjechać?
— Nie chcę, łaskawy panie; chcę umrzeć na koszt rodzinnego kraju.
Mecenas się zaśmiał, jak ropucha do słońca.
— Pan sobie żartuje. A ja panu coś powiem. Ja panu dam na wyjazd! Pan jest niesłychanie zdolny i ja panu dam na wyjazd...
Malarz spojrzał nieufnie.
— Niech mi pan wierzy — mówił mecenas — robię to dla pańskiego talentu.
— To pan źle robi...
— Niby czemu?
— Bo ja jestem świnia i każdego, co mi chce dobrze zrobić, uważam za idjotę.
Mecenas znowu się zaśmiał.
— Humor z pana tryska, a pan rozpacza. Pojedzie pan na południe i będzie dobrze ze wszystkiem.
— O, nie ze wszystkiem!... Z pańskiemi pieniędzmi będzie bardzo źle.
— Jestem spokojny, mistrzu. Zresztą nie robię panu łaski.
Malarz filuternie przymknął jedno oko.
— Żeby pana nie urazić, nie da się panu za darmo — rzekł szybko mecenas. — Panu żadna łaska niepotrzebna. Pan ma talent i może pan dyktować warunki. No, czyż nie? Czy nie mam racji?
— Ho! ho!
Mecenas spojrzał ciekawie.
— Jak pan to rozumie?
— Co?
— Ten wykrzyknik...
— Bynajmniej! Niech pan nato nie zwraca uwagi, to są przedśmiertne rzężenia.
— Pan zawsze taki sam, — zauważył mecenas.