Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/162

Ta strona została przepisana.
136
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Nie ja...

— I ja także nie. Przyszedłem panu nawet coś zaproponować. Widzi pan, panu potrzebne jest południe. Sam pan przyzna?

— Nie mogę!

— Pan nie musi wyjechać?

— Nie chcę, łaskawy panie; chcę umrzeć na koszt rodzinnego kraju.

Mecenas się zaśmiał, jak ropucha do słońca.

— Pan sobie żartuje. A ja panu coś powiem. Ja panu dam na wyjazd! Pan jest niesłychanie zdolny i ja panu dam na wyjazd...

Malarz spojrzał nieufnie.

— Niech mi pan wierzy — mówił mecenas — robię to dla pańskiego talentu.

— To pan źle robi...

— Niby czemu?

— Bo ja jestem świnia i każdego, co mi chce dobrze zrobić, uważam za idjotę.

Mecenas znowu się zaśmiał.

— Humor z pana tryska, a pan rozpacza. Pojedzie pan na południe i będzie dobrze ze wszystkiem.

— O, nie ze wszystkiem!... Z pańskiemi pieniędzmi będzie bardzo źle.

— Jestem spokojny, mistrzu. Zresztą nie robię panu łaski.

Malarz filuternie przymknął jedno oko.

— Żeby pana nie urazić, nie da się panu za darmo — rzekł szybko mecenas. — Panu żadna łaska niepotrzebna. Pan ma talent i może pan dyktować warunki. No, czyż nie? Czy nie mam racji?

— Ho! ho!

Mecenas spojrzał ciekawie.

— Jak pan to rozumie?

— Co?

— Ten wykrzyknik...

— Bynajmniej! Niech pan nato nie zwraca uwagi, to są przedśmiertne rzężenia.

— Pan zawsze taki sam, — zauważył mecenas.