— Widzisz te szaty, które ze mnie zdjęto?
— No?
— Prosta historja. Po śmierci nie potrzeba mi spodni. Mogłeś ty chodzić goły na bal, mogę ja goły umierać. Zabieraj to i idź do djabła.
— Serjo mówisz?
— Nie żartuje się w obliczu karawanu, mój drogi. Weźmiesz szaty?
— Wezmę, ale co będzie, jak ty wyzdrowiejesz?
— Będziesz musiał się powiesić nago i zwrócisz mi ubranie.
— Ale zdaje mi się, że niema obawy, abyś ty wstał, — zauważył wesoły przyjaciel, patrząc okiem znawcy.
Nagle się roześmiał szeroko.
— Kapitalnie będziesz wyglądał w trumnie. Słowo daję. Umyślnie przyjdę popatrzeć, choć pogrzebów nie lubię.
— Nogi sobie przedtem połam...
Przyjaciel patrzył na niego z rozczuleniem.
— Dobrą duszę miałeś. Phi! Kobiety cię zniszczyły. Mój drogi, ja jestem ostrożny. Ja się nie kocham, — rzekł z westchnieniem.
— Za głupi nato jesteś.
— To może nie. Sam zresztą nie wiem, czemu; nie miałbym i tak szczęścia.
— Zanadto po kobiecemu jesteś zbudowany...
— A może i to? Kto wie?! Aleś ty używał, co? No i umierasz nie tyle w spokoju, co w szpitalu. No, zabieram ubranie i bądź zdrów.
— Jak powiadasz?
— Bądź zdrów!
— W takim razie zostaw mi ubranie!
— Ah! pardon! Wesołej śmierci! Tylko mnie przy śmierci nie wspominaj, bo mi może być trochę przykro. I nie opowiadaj w niebie, kto ci ubranie wziął. Powiedz, że w szpitalu zginęło... Łatwiej uwierzą... Tyle ludzi tu ginie, że i spodnie także zginąć mogły.
Malarz mu ścisnął rękę.