Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/168

Ta strona została przepisana.
140
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Widzisz te szaty, które ze mnie zdjęto?

— No?

— Prosta historja. Po śmierci nie potrzeba mi spodni. Mogłeś ty chodzić goły na bal, mogę ja goły umierać. Zabieraj to i idź do djabła.

— Serjo mówisz?

— Nie żartuje się w obliczu karawanu, mój drogi. Weźmiesz szaty?

— Wezmę, ale co będzie, jak ty wyzdrowiejesz?

— Będziesz musiał się powiesić nago i zwrócisz mi ubranie.

— Ale zdaje mi się, że niema obawy, abyś ty wstał, — zauważył wesoły przyjaciel, patrząc okiem znawcy.

Nagle się roześmiał szeroko.

— Kapitalnie będziesz wyglądał w trumnie. Słowo daję. Umyślnie przyjdę popatrzeć, choć pogrzebów nie lubię.

— Nogi sobie przedtem połam...

Przyjaciel patrzył na niego z rozczuleniem.

— Dobrą duszę miałeś. Phi! Kobiety cię zniszczyły. Mój drogi, ja jestem ostrożny. Ja się nie kocham, — rzekł z westchnieniem.

— Za głupi nato jesteś.

— To może nie. Sam zresztą nie wiem, czemu; nie miałbym i tak szczęścia.

— Zanadto po kobiecemu jesteś zbudowany...

— A może i to? Kto wie?! Aleś ty używał, co? No i umierasz nie tyle w spokoju, co w szpitalu. No, zabieram ubranie i bądź zdrów.

— Jak powiadasz?

— Bądź zdrów!

— W takim razie zostaw mi ubranie!

— Ah! pardon! Wesołej śmierci! Tylko mnie przy śmierci nie wspominaj, bo mi może być trochę przykro. I nie opowiadaj w niebie, kto ci ubranie wziął. Powiedz, że w szpitalu zginęło... Łatwiej uwierzą... Tyle ludzi tu ginie, że i spodnie także zginąć mogły.

Malarz mu ścisnął rękę.