— Do widzenia!
— Jak powiadasz? — zapytał zkolei przyjaciel. — Do widzenia? Obejdzie się... Ale! ale! Byłbyś umarł i nie dowiedział się wesołej rzeczy. Proszę ciebię, — stado jedno, mecenasy i kobiety opasłe, zrobiły komitet i robią raut. A wiesz jaki raut? — ze śpiewami i tańcami.
— Będziesz na nim nago?
— Jako żywo nie! Raut jest na twój dochód.
Malarz spojrzał na niego jak na warjata.
— Oszalałeś?
— Nie miałem nigdy do tego skłonności... To jest, uważasz, niby tajemnica, ale wszyscy wiedzą, o co idzie. Chcą cię do Włoch wysłać, magocie jeden. Co ci jest do djabła?
— Do Włoch? — krzyczał malarz.
— Nie krzycz! bakcyle przelękniesz... Zresztą powinieneś się cieszyć, byku egipski. Sama ona śpiewa, ta donna z długą szyją, którą malowałeś sto razy, z suknią i bez sukni.
— Milcz!
— Co mam milczeć? Myślałem że ci przyjemnie będzie dowiedzieć się, że ona śpiewa na twoje suchotnicze konto i podobno stara się o cały ten rautowy interes. Nie jęcz! Musiała się chyba kochać w tobie, naco trzeba mieć uderzenia krwi na mózg.
Malarz kąsał poduszkę, której treść skompromitował, albowiem siano się z niej ukazało.
— Ty tak długo potrafisz? — pytał się zaciekawiony przyjaciel.
— Bydło! bydło! — krzyczał malarz.
— Ja wiem, że bydło. Ale ona może w najlepszej chęci...
— Ona największe bydlę!
— Tak sądzisz? Ha! jeżeli tak sądzisz, to pewnie i prawda. Głupiom tylko zrobił, żem ci o tem wszystkiem powiedział.
Malarz coś postanowił.
— Dobrześ zrobił... ale słuchaj-no, kiedy jest ten raut?
— Dzisiaj wyć ma ona tłuszcza.
— Dzisiaj? Otóż nie będzie wyła. Dla mnie raut? Niedoczekanie ich! I ona śpiewać będzie, gołębica? Nie, tego nie dożyje. Nową suknię ma, — otóż właśnie, że jej nie pokaże!...