Zbój stanął na ostatnim szczeblu drabiny; osadził się silnie, zaparł oddech w piersi, wsunął głowę pod strzechę i nagle chwycił rękoma oba skrzydła anielskie.
— Jezu! — krzyknął Anioł.
— Jest! — darł się zbój.
— Trzymaj go mocno... silny jest! — krzyczała z dołu dziewczyna z czarnemi oczyma.
Po chwili ściągnął rudy zbój nieszczęsnego Anioła na ziemię; omdlały, śmiertelnie blady, słaniał się Anioł na nogach. Sznurem związano mu ręce i skrzydła; rudy zbój trącił go pięścią w plecy.
— Nie jęcz!
Anioł zachwiał się i upadł na twarz; powlekli go w stronę chaty i uwiązali do płotu.
Anioł stał oniemiały z rozszerzonemi oczyma; serce się w nim tłukło jak u ranionego ptaka. Zbóje stanęli przed nim.
— Ładny jest! — krzyknął rudy.
— Skrzydła ma ładne, — mówiła dziewczyna z czarnemi oczyma.
Anioł rozszerzył oczy jeszcze bardziej i zapłakał, patrząc na jej złe, czarne oczy, które po raz pierwszy widział w słońcu.
Słońce parzyło go strasznie; krople potu mieszały się ze łzami i spływały po twarzy, bledszej od najbledszego płatka róży.
Potem zmartwiał i pochylił głowę, od czasu do czasu tylko niespokojnie rzucił na nich oczyma, czekając nato, co uczynią.
— Będziesz tu tak stał do zachodu słońca, — rzekł zbój rudy, zaśmiał mu się w twarz i poszedł ku chacie.
— Nie bój się, nic ci się złego nie stanie, — zaśmiała się dziewczyna i wszyscy odeszli.
Anioł patrzył za nimi nieruchomemi, załzawionemi oczyma, potem nieśmiało podniósł je ku niebu.