siłkiem chudych, wyschłych ramion, które były już tak chude, że nieraz nocą fosforyzowały w nich stare kości.
Filozof martwiał w swoim fotelu; ile razy podchodziła ku niemu dobrze skrojona świadomość rzeczy, obracał się do niej tyłem z tą nieskończoną pogardą, która cechuje mędrców.
Chciał zwiędnąć tak i usnąć, aby się nie zbudzić, co się okazało rzeczą niewykonalną ze względu na trzepanie dywanów na gankach kamienicy, w której jak wypłowiała lwica w klatce, zamknięta była dusza filozofa.
Dziś upił się melancholją, jak fałszowanem winem, i spowiadał się jej. Oto uczynił wiele i nie dokonał niczego. Zycie zdało mu się jak wąska przestrzeń pośród wysokich, odrapanych murów, nie szanowanych bynajmniej przez psy i ludzi, co gorzej wychowanych. Przeszedł przestrzeń i w ciemności o mur uderzył głową, tą głową, która była jak magazyn, jak spichlerz, co się przed szczurami ostał.
Zwątpienie zezowate i natarczywe podeszło ku niemu.
Filozof zwiesił głowę i milczał.
— O czem milczysz? — zapytało zwątpienie.
— O śmierci...
— O śmierci... powtórzyło bardzo suchotnicze echo niezamiatanego od urodzenia pokoju.
Filozof postanowił umrzeć.
I tak trwał w tem postanowieniu, a ono w nim. Dreszcz po nim przeszedł od czasu do czasu, rozpacz drapała go w plecy. Nie miał na świecie niczego, niczego nie chciał od życia.
— Niema ratunku! — rzekł sobie filozof — niechaj mi życie poda czarę z cykutą.
Ale życie to nie jest kelner — i filozof trwał dalej w postanowieniu swojem.
— Śmierć, — mówił filozof w pustkę — jest kroplą ostatnią. Gorycz napełniła mnie po brzegi, a przeto umrę.
Rzekł, złożył starannie na krześle ubranie i położył się, aby umrzeć.
W łóżku rozparła się samotność.