— Posuń się, — rzekł filozof, — ja będę umierał...
Leżał tak już dwa dni — i nic.
W mózgu czuł wir, który zaczął szaleć. Z powały padał mu na oczy jakby czarny śnieg; w ustach czuł czczość i nudę. Coś w nim drgnęło.
— To śmierc! — pomyślał filozof.
— To ja! — obruszył się żołądek i warknął.
Więc się biedny zbankrutowany filozof wpatrzył w sufit i czekał.
Pająk ogromny krążył nad nim i snuł sieć. Na dworze padał deszcz, i noc w zabłoconych butach, ociekająca wodą, tłoczyła się do przybytku śmierci. Chciał jej bronić wstępu, wołał coś w stronę drzwi biedny filozof, ale go odsunęła brutalnie i zasypała mu ciemnością oczy.
Jęknął tylko i obezwładniał.
Leżał tak długo i słuchał. Noc włóczyła się po izbie, łaziła po półkach, bo skrzypiały, jak pod czyjemiś stopami, szeleściła kartkami książek, dzwoniła palcami o szyby. Słyszał jej kroki: chodziła miarowo, jak człowiek, który się zamyślił i chodzi. Cicho... Widocznie przystanęła obok łóżka; schyla się i zimnemi rękoma wodzi po twarzy.
Pot mu wyszedł na czoło.
Zaszeleściła, jak powiew:
— To ty?...
— Ja jestem... Umieram...
— Nie umrzesz.
— Muszę...
— Nie umrzesz; będziesz jeszcze żył długo...
— W męce... Nie krzycz tak głośno! W męce będziesz i nie znajdziesz tego, czego szukasz.
— Ooo!... Ooo!...
— Nie znajdziesz...
Zaczęła chodzić miarowemi krokami. Przystanęła na chwilę, kiedy w oddali zaczął dzwonić zegar na jakiejś wieży; liczyła sama swój czas, albowiem wczoraj zarżnięto w kamienicy ostatniego koguta.
A filozof coś postanowił.