Aż nagle... och...! serce filozofa poderwało się z miejsca jak spłoszony zając — nagle ozwał się w kącie suchy trzask. Ktoś niewidoczny potarł zapałkę o pudełko... Przeto świeca filozofa targnęła silniej trzewiem z nici i rozbłysła jaśniej. Filozof ani drgnął, tylko nogi pod nim drżały lekkomyślnie na rachunek własny.
Z mroku zakurzonego kąta wyszła przepyszna postać. Trochę z oberwańca, trochę z arystokraty. Senatorski, pyszny nos, rozstrzelone, zamglone nieco oczy. Brwi pięknie zrosłe nad czołem. Wysoki, chudy, bardzo wymizerowany pan. Strój mocno zaniedbany, atłasowy i niegdyś może czarny. Szpada u boku niepomiernie długa na powiązanych w guzy jedwabnych sznurkach. Zadzierżyste obuwie, wykrzywione histerycznie, choć nie bez pewnego rodzaju pijackiej fantazji.
Figura rozdęła nozdrza i z politowaniem obejrzała się po pokoju; potem zwróciła się w stronę filozofa, którego noga lewa nie wiedziała, co czyni prawa.
Podszedł bliżej i wziął się pod boki.
— Pan mnie prosił o przyjście?
Filozof dobył ze siebie jakąś zbankrutowaną resztkę głosu:
— Ja, panie...
Figura zrobiła grymas.
— Pan nie mógł wybrać lepszej pory? Czas jest psi.
— Umierałem...
— To trzeba było umrzeć; któż panu przeszkadzał?
— Nikt; ja właściwie chciałem, ale nie mogłem umrzeć.
— Chciał pan, ale pan nie mógł... Niech pan usiądzie i niech się pan okryje kołdrą; zimno jest, a pan tylko w koszuli.
Filozof posłusznie spełnił życzenie, potem usiadł.
Figura, usiadłszy również, patrzyła na niego znudzona:
— No i cóż?
Filozof spojrzał śmielej.
— Powiem, tylko z kim mam...?
— Mefisto! Mógłby pan być do tego stopnia bystry, żeby mnie poznać. Łażę po wszystkich warjatach.