Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/18

Ta strona została przepisana.
10
KORNEL MAKUSZYŃSKI


Nikt go stamtąd nie dojrzał; białe chmury wałęsały się bez celu, omijając się wzajemnie.

Słoneczny żar leciał z góry i prażył wszystko; ziemia oddychała z trudnością, jak człowiek bardzo chory, drzewa beznadziejnie zwiesiły gałęzie, jak bezradnie opuszczone ramiona. Staw szklił się, jak zaszła bielmem źrenica; po dalekim gościńcu wędrowało słońce, zostawiając złote ślady na puszystym pyle.

Piersiami flnioła wstrząsnął nagły dreszcz; szarpnął się i jęknął; sznur wpił mu się w skrzydła i w ręce. Opuścił biedną głowę i cicho łkał...

Kiedy się słońce miało ku zachodowi, wyszli zbóje z chaty.

W nim się zerwało serce, jak spłoszony gołąb do ucieczki się zrywa i zaczęło uderzać niespokojnie; wodził obłąkanemi z trwogi oczyma i szarpał się w więzach.

Rudy zbój podszedł ku niemu, spojrzał na niego z pogardą i począł go odwiązywać od płotu. Potem pochwycili go z drugim i powalili na ziemię tak, że jej twarzą dotykał, a dziewczyna przytrzymywała mu silnie ręce.

— Rwij! — krzyknęła — już się nie ruszy.

Rudy zbój ujął jedno pióro skrzydła i szarpnął.

— Aaaa! — jęknął Anioł tak strasznie, że dreszcz po nich przeszedł.

Trysnęła krew i poczęła plamić skrzydła.

Zbój ujął drugie i szarpnął jeszcze silniej.

— Aaaa! — jeszcze straszniej jęknął nieszczęśliwy Anioł.

Potem już coraz ciszej i ciszej, aż omdlał zupełnie z bezmiernego bólu, który mu strasznie cudną twarz wykrzywił.

— Omdlał!...

— Przestał dyszeć, ale żyje.

— Taki nie może umrzeć, — rzekła dziewczyna z czarnemi oczyma.

Rozwiązali mu ręce, zgarnęli wydarte ze skrzydeł pokrwawione pióra i poszli.