Nikt go stamtąd nie dojrzał; białe chmury wałęsały się bez celu, omijając się wzajemnie.
Słoneczny żar leciał z góry i prażył wszystko; ziemia oddychała z trudnością, jak człowiek bardzo chory, drzewa beznadziejnie zwiesiły gałęzie, jak bezradnie opuszczone ramiona. Staw szklił się, jak zaszła bielmem źrenica; po dalekim gościńcu wędrowało słońce, zostawiając złote ślady na puszystym pyle.
Piersiami flnioła wstrząsnął nagły dreszcz; szarpnął się i jęknął; sznur wpił mu się w skrzydła i w ręce. Opuścił biedną głowę i cicho łkał...
Kiedy się słońce miało ku zachodowi, wyszli zbóje z chaty.
W nim się zerwało serce, jak spłoszony gołąb do ucieczki się zrywa i zaczęło uderzać niespokojnie; wodził obłąkanemi z trwogi oczyma i szarpał się w więzach.
Rudy zbój podszedł ku niemu, spojrzał na niego z pogardą i począł go odwiązywać od płotu. Potem pochwycili go z drugim i powalili na ziemię tak, że jej twarzą dotykał, a dziewczyna przytrzymywała mu silnie ręce.
— Rwij! — krzyknęła — już się nie ruszy.
Rudy zbój ujął jedno pióro skrzydła i szarpnął.
— Aaaa! — jęknął Anioł tak strasznie, że dreszcz po nich przeszedł.
Trysnęła krew i poczęła plamić skrzydła.
Zbój ujął drugie i szarpnął jeszcze silniej.
— Aaaa! — jeszcze straszniej jęknął nieszczęśliwy Anioł.
Potem już coraz ciszej i ciszej, aż omdlał zupełnie z bezmiernego bólu, który mu strasznie cudną twarz wykrzywił.
— Omdlał!...
— Przestał dyszeć, ale żyje.
— Taki nie może umrzeć, — rzekła dziewczyna z czarnemi oczyma.
Rozwiązali mu ręce, zgarnęli wydarte ze skrzydeł pokrwawione pióra i poszli.