Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/181

Ta strona została przepisana.
151
MEFISTOFELES


— Czegoś lepszego pan nie ma?

— Co takiego? — zdumiał się filozof.

— No, czegoś lepszego?

— Nie rozumiem pana. Daję to, coś pan zawsze brał i co mam w sobie najlepszego!

Mefisto się niecierpliwił.

— Bynajmniej, kochany panie. Pan myśli, że dla mnie dusza to taki nadzwyczajny ananas, a pan się myli; to dobre dla pańskiego biografa, albo dla reportera, który doniesie o pańskiej śmierci. Co ja zrobię z pańską duszą? Wierzy pan w piekło?

— Nie...

— No, widzi pan! I czegóż pan chce, do stu djabłów! Co z pana za filozof?

Filozof chwycił się za głowę.

— Jakto? Więc co pan właściwie robi?

Mefisto skrzywił się wesoło.

— Kto? Ja? Robię to, czegoby nie robił nikt, gdyby robił to, co ja robię.

— Pan drwi. Pan zawsze drwił.

— I teraz, filozofie, widząc, że się pan kurczy, jak wielka własność szlachecka. A pan mnie nudzi.

Filozof miał minę złą.

— Więc panu nic po duszy?

— Nie mam magazynu tandety.

— I pan mnie nie odmłodzi?

— Nie jestem obowiązany. Idź pan do fryzjera.

— Więc pocóżeś pan przyszedł?

Mefisto był poirytowany. Spojrzał na filozofa, jak na warjata.

— Pan się pyta, pocom przyszedł? A czemuś się pan darł, jak niemowlę, jakby panu zęby rwali? Co mnie to obchodzi, żeś pan zbankrutował razem ze swoim systemem? Co to wogóle kogoś obchodzi? Przyszedłem, bo takie już mam niemądre przyzwyczajenie. A pan pewnie myślał, że ja panu napoczekaniu sprokuruję młodość i piękną kobietę na pociechę nowego życia. Nie, panie, ja nie jestem stręczycielem...