— Aleś pan niegdyś stręczył...
— To pana niech nie obchodzi. Zresztą inne były czasy, inni ludzie. A co pan jest?
— Jakto, co?
— Zlepek, zdrutowany garnek; powywracał pan do góry nogami to, co stało na głowie, i zdawało się panu, żeś pan dokonał wielkich rzeczy. Płodził pan filozofję na temat końca nosa. Zdawało się panu, żeś pan zrobił rewolucję, a pan jest błazen.
Filozof zgrzytnął wspomnieniem zębów:
— Panie!
Mefisto się tymczasem rozsierdził.
— ...Jęczał pan, udawał pan prawowiernego, czytał pan „Głos organistów“. I zato zrobili pana suplentem. Czy nie tak? No, niechże pan powie! Czyż nie tak?
Filozof spokorniał.
— Nie szło, więc pan stanął na głowie, tłukł pan głową o mur, wrzeszczał pan w niebogłosy i groził pan końcem świata. Coś pan tam pewnie wytargował. Ma pan jeszcze tę czerwoną krawatkę?
Filozof skłonił głowę na piersi.
— ...A widzi pan. Na starość pan filozofem został. Myśmy już takich widzieli... Mełł pan otręby, jak wiatrak, co kto gdzie panu nasypał w gardło. Pan myślał, że duszę można obracać na rożnie, jak kurczę, i polewać zgniłym sosem. A tak nie można... Zresztą proszę pana! Takich, jak pan, jest miljon. Byle idjota kładzie teraz mokry parasol do łóżka, a sam staje w kącie i myśli, że już filozofem został. Co pan wie? Platona pan umie napamięć? Ja także. I to już wszystko?
— Napisałem traktat...
— O czem takiem?
— O moralności kłamstwa.
— Pan!
— Ja...
Mefisto spojrzał niechętnie.
— Więc to pan spłodził... A ja o ten traktat podejrzywałem jeszcze marniejszą figurę. Pański traktat? Poza