— A wie pan co? Nie powinienem tego mówić, ale mnie pana żal... Mnie wszystkich żal, wszystkich zmarnowanych pysznych głów, wszystkich tych dusz, któreby mogły jak latarnie morskie świecić na fundamencie skał, a świecą zgniłem próchnem, które obnoszą nocami, bo się wstydzą dnia. Ot, Lucyferowie z prowincji! I pana mi żal... Ale pan w sobie nie ma nic, no nic!... Żeby jaki łachman, pstry łachman, w którym chadzał niegdyś poeta, czy rycerz. Nic... nic... Mumja pan jest, zawinięta w śmiertelne gzło mumja, z tych, które życie sobie fabrykuje do swojego muzeum. Pan i panu podobni, jesteście jak ryby, nasolone filozofją, aby nie było czuć zgnilizny. Jesteście liście, które w błoto spadły. A to już wstrętne... Bo widzi pan, filozofie, ja mam swoją poezję i dlatego żal tak przeze mnie w twoją stronę złorzeczy; wspomnienia mnie kolą w oczy, jak gdybym w słońce patrzył! Ot, i naco mi przyszło!... Niech pan sam powie! Włóczę się, jak nędzarz, co majątek stracił, i nie mogę na nic patrzeć bez żalu...
Głos mu bardzo drżał.
Filozof spojrzał na Mefistofela zaciekawiony; zdawało mu się, że w tym niezmiernie miłym, dźwięcznym głosie zadrgały łzy. Chciał zagadać, ale Mefisto położył sobie rękę na oczy i tak trwał.
— Lascia, ch’io pianga... — szepnął z patosem, jak stary aktor.
Chwila ciszy, jakiejś bardzo pięknej ciszy, która nie śmie odetchnąć, byle tylko uszanować milczenie.
Mefisto brzęknął szpadą.
— Melancholik jestem... Melancholja mnie gryzie, jak rdza moją szpadę. I oczy mnie od czasu do czasu pieką. Płakał pan kiedy?
— Nigdy...
— To źle. Ja płakałem, może być dlatego, że mam trochę kobiece usposobienie, a może i dla czego innego. Wtedy zwykle czytam Danta; to mnie uspokaja, kiedy po raju z Dantem błądzę...
— Pan tak poezję kocha?