Działo się dnia onego, w którym dobry Bóg sfuszerował doskonale ułożony repertuar stworzenia, stworzywszy niewiastę. Nieszczęściem dnia tego było klęską, że Stwórca nie mógł zapytać o zdanie nikogo starszego. Trudno! I genjusze i bogowie mają swoje chwile słabości, których się potem wstydzą, kiedy im fachowa krytyka wykaże niekonsekwencje w dziele.
Zainteresowanie w raju było ogromne; Anioły i zwierzęta rajskie widziały, zaglądając ciekawie przez gęstwinę krzewów, że dobry Bóg coś wyprawia. Cały dzień siedział nad błotem rzeki i coś z niego lepił. Wciąż coś przerabiał i poprawiał i wciąż się coś nie udawało.
Aż wreszcie ulepił figurę niekształtną, niezgrabną i do niczego nie podobną: podniósł ją i oparł o dwa patyki, aby wyschła na słońcu. Umył potem starannie dobrotliwe ręce i natarł je liściem z pomarańczowego drzewa, aby zagłuszyć niemiłą woń rzecznego błota.
Kobieta wyszczerzyła gębę ku słońcu i parowała.
Zaledwie dobry Bóg wsiadł na czekający na niego obłok i uniósł się powoli w górę, ze wszystkich stron raju zaczęły się schodzić rajskie bydlęta, nawołując się wzajemnie.
Przyczłapał stary koneser, krokodyl, wywiesił język z gorąca i zmrużywszy figlarnie jedno oko, drugiem oglądał nowe stworzenie z miną idjotycznie złośliwą.
Z krzykiem i piskiem zbiegło się całe stado małp, mniej lub więcej obrosłych. Z trwogą podłaziły ciekawie ku kobiecie, oglądając ją ze wszystkich stron.