— Co się tam stało?
Podbiegł lis i zawył w górę, w stronę smoczego ucha.
— Młody słoń się upił, wpadł w tłum i szaleje.
— Który słoń?
— Ten, szlachetny panie, któremu onegdaj wybiłeś jeden kieł ogonem.
— To bydlę?
— To samo.
Młody słoń, ogromnie sympatyczny, choć beznadziejnie głupi, w istocie szalał. Połamał nogi strusiowi, tak sobie po drodze, potem wyrwał z korzeniem daktylową palmę dla zabicia czasu i kilku jakich niewinnych bydląt. Ryczał przytem, jakby w żołądku miał cierń. W tłumie zapanowała konsternacja. Jeden smok był nieruchomy. Małpy podniosły wrzask, ptactwo urządziło piekielny chór. A słoń szedł prosto ku kobiecie z widocznym zamiarem rozwalenia na drzazgi bożej budowy.
Słoń miał w małych oczach pijacką fantazję. Zawinął trąbą i z całą satysfakcją podniósł w górę daktylową palmę.
Smok prysnął ogniem i zagrzmiał:
— Bydlę!
Słoń się powstrzymał i spojrzał wściekły.
— Sam bydlę!
— Smarkaczu! — ryknął smok.
— Ogoniasta małpo! — zawył słoń.