Bohater tej opowieści nie będzie miał nazwiska. Nie będzie nosił mojego nazwiska, albowiem jest mojem nieprawem dzieckiem, a matka sztuka jest bardzo uczynna, (ojciec alkoholik, dziadek epileptyk — uczynność tedy z atawizmu), tak że mój bezimienny bohater nie mógłby się wykazać tem, że w żyłach jego płynie niebieski mój atrament.
Mój bohater nie jest wcale bohaterem, ani nigdy nim nie będzie.
Mógłby być snadnie bohaterem kroniki policyjnej, gdyby władza raczyła patrzeć na płazy ziemne; mógłby być bohaterem w jednoaktówce ze śpiewami i tańcami, gdyby się rzucił wpław na faliste piersi Melpomeny i śpiewać począł z upojenia kuplety o cnocie.
Mógłby być bohaterem, gdyby z chęci szybkiego obejrzenia zatłuszczonej brody abrahamowej napił się rozczynu z siarki i miłości ludzkiej.
Mógłby być dziesięć razy bohaterem i trzy razy po dziesięć.
A oto człowiek, którego umiłowało moje pióro, będzie bohaterem, bo mnie się tak podoba. Każde bowiem z indywiduów piszących, prócz przywileju możności otumaniania nierozwiniętych w zupełności mózgów ludzkich, ma moc stwarzania bohaterów.
Takie indywiduum piszące jest krawcem. Ubiera swego papierowego manekina we frak, nakłada mu na imitację głowy cylinder i rzecze: dzieło rozpoczęte.