dziwe jak to, że nie mogła sobie przypomnieć jak, wygląda cnota.
Bohater mój kochał inną.
Nazwał ją, djabli wiedzą czemu — Lia.
O, Lio!
Powiedziano o tobie w Piśmie św., żeś była „ciekących oczu“, kiedy Laban czcigodny uczynił był biuro małżeńskie w namiocie swoim.
Lia, którą umiłował bohater mój, była piękna jak księżyc, albo jak słońce, albo jak bogata ciotka.
Mówił do niej:
Płoń! Cudna będziesz w obramieniu z ogni, które jak pyszne węże czoło kręgiem ci obsiędą.
Uczyń z błysków diademy włosom przepysznym.
Rozgorzej...
Rozgorzej...
Mówił do niej jak szatan, kusząc.
Potem splotem wężowym obejmował ją, świetlną od ogni, które wstawały w niej, najpierw w mózgu; potem wykwitał jej żar na ustach, pętem kładła się jej na oczy ręka ognista, rozpalał się każdy włos. Pełzały po niej ognie jak węże, które wypełzły z legowiska.
Cicho, straszliwie cicho, aby nie zbudzić duszy, czy sumienia, czy czego tam.
Zdawało się, że w niej za chwilę dusza syknie w straszliwym dreszczu, trawiona ogniem, jak młoda gałąź, soków żywych pełna.
Och!...
Przeraził się bohater mój.
Bohater mój jest to człowiek, nie, nie człowiek — jest to kreatura trzeźwa, nie miłująca lotów zbytnich i ogni, co się rozdymają w pożar. On brał duszę w ręce, patrzył na nią oczyma, „co są jak toń“, rozpoznawał bystrem okiem rasę tej duszy, potem rozdymał wstrętne policzki i dął strumień zgniłego powietrza prosto w twarz duszy rasowej.
Rozgorzej!...
Rozgorzej!...