Dusza poczynała fosforyzować, błękitnieć, łkać, burzyć się i dyszeć, jak płomień gniewny dyszy... rozgorzała...
Och! A bohater mój miał wielki talent ekstatyczny.
Więc naprowadzał powoli i z wprawą mgłę na oczy, rozchylał niby w upojeniu usta, palce sobie sam krwawił i oddech chwytał, jakby stał naprzeciwko gorącego wichru i nieskończenie pragnął.
Jesteś wielki, bohaterze mój, kreaturo najpodlejsza z podłych!
Jesteś wielki, aktorze z teatru marjonetek! Histrjonie nędzny o głowie kretyna, udający króla! Złodzieju nocny, kradnący sny duszom cnotliwym i głupim! Synu faryzeuszowy z bladością na licu, śpiewający hymny staremu Bogu, który niedowidzi.
Tworze bezmózgi, szukający początku wszechrzeczy, Arcykapłanie głupstwa, pijany wyziewem słów własnych!...
Czyń dalej, bohaterze mój!
Powiedziano tedy, że bohater mój miał wielki talent ekstatyczny, znakomicie tedy zagrał ekstazę. Wpił się ustami w rozpalone jej usta i patrzył z poza sztucznej mgły na oczach, jak się zmieniają przepyszne jej rysy, jak jej powieki drgają jakby od nadmiernego światła, jak się jej brwi ściągają skurczem nagłym w jeden łuk, jak się zwierają przemocą szczęki w ruchu tygrysim.
I radował się bohater mój.
Potem znowu brał w ręce duszę jej, ogniem ziejącą i anaximenesowym sposobem wydął wstrętne policzki i wionął strumieniem zgniłego powietrza prosto w jej twarz, chłodząc.
O, gasicielu pożogi, bestjo trzeźwa!
Potem mówił bohater mój:
— Kocha mnie, słowo daję, że mnie kocha.
A ona kochała w nim twórcę, któremu oprzeć się nie wolno, jak się nie opiera płomieniowi, ani jak się nie opiera spadającym na pierś razom, albo burzy, albo błyskawicy.
Wyssał tedy bobater mój z ust jej wszystko, co w nich było: i miłość niezmierną i ogromną dobroć, wszystkie piękno