Poeta jeden, z łaski bożej i z łaski mamy, która zapłaciła druk książki, otrzymał list.
Napisano w nim:
„Panie!
Zdziwi się Pan zapewne, dostawszy garść tych słów cichych, które uklękły przed Panem i proszą. Proszą jak dzieci tylko prosić umieją, by się Pan zjawił u mnie poto tylko, bym mogła ujrzeć Pana i Twoje oczy.
Mam gdzieś w głębi serca kącik, w którym rymy Pana dniem i nocą dźwięczą, jak srebrne, japońskie dzwonki. Kwitną słowa Pana zawsze wiosną, a w zimie krwią własną je ogrzewam“...
— Och! la! la! — pomyślał poeta.
„...Niech Pan nie pyta mnie o nic. Powiem Panu tylko, że kocham poetów i kwiaty. Czy pana kocham? Nie powiedziałam tego, lecz w tej chwili czuję, że mnie rumieniec musnął, jakby mnie musnęło po twarzy zachodzące słońce...“
— No, no! — pomyślał poeta.
„...Więc pan przyjdzie? Pan musi przyjść. Może to co robię jest szaleństwem, lecz niech pochwalone będą szaleństwa. Mój, mój, poeto! Czekam Pana, jak się czeka wschodu słońca...“
W tem miejscu poeta poprawił krawat.
„...Czeka Pana mój uśmiech (uśmiech to jest pół pocałunku, powiedział ktoś pięknie!) i pęk chryzantemów, które