Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/70

Ta strona została przepisana.
54
KORNEL MAKUSZYŃSKI

palmy i spoglądał z poza nich, jak z poza szeroko rozwartych palców dłoni, położonej na twarzy.

Cyprysy na jakimś włoskim obrazie zachwiały się w migającem świetle i zaróżowiły się, jakby je całowało słońce zachodzące.

Mrok się położył jak bury pies pod drzwiami w drugim pokoju, węszył i czekał, kiedy krwawiące świece same siebie strawią.

Śmierć z miną znudzoną przewraca kartki biblji. Z sympatycznym uśmiechem zatrzymuje się przy „Pieśni nad Pieśniami.“

Nagle podnosi oczy.

— Mój drogi, zmień kołnierzyk. Kobieta dojrzy w tej chwili, że brudny. Kobiety są subtelne, jak kwiaty.

— A tak...

Cicho. Straszliwie duszno. Wszystko jest miękkie i wszystko jest leniwe. Nie słychać odgłosu kroków. Nawet świeca nie pryśnie.

Poeta z białą twarzą i w czarnym tużurku, robi przygotowania. Ustawia na biurku fotografje, niektóre chowa. Rozrzuca papiery; robi artystyczny nieład. Otwiera dziesięć książek w najrozmaitszych miejscach; niektóre ustępy w nich zakreśla czerwonym ołówkiem.

Dobywa Beethowena, okurza, wyszukuje miejsce, gdzie najwięcej czarnych znaków i kładzie na pulcie pianina. Nadpala świeże świece w złoconych jego lichtarzach. Potem stawia na biurku szklankę wody i porzuca obok niej aptekarski papierek do zawijania proszków.

Odpoczywa, usiadł ną fotelu, czeka.

Chuda angielska miss Śmierć spojrzała niedbale.

— Gotowe?

— Już.

— No taaak... Gdzieżeś ją znalazł?

— Czytała moje wiersze. Djabli wiedzą. Napisała mi list.

— List? Zwykle bywają ostrożne. Męża ma?

— Ma.

— I dzieci?