palmy i spoglądał z poza nich, jak z poza szeroko rozwartych palców dłoni, położonej na twarzy.
Cyprysy na jakimś włoskim obrazie zachwiały się w migającem świetle i zaróżowiły się, jakby je całowało słońce zachodzące.
Mrok się położył jak bury pies pod drzwiami w drugim pokoju, węszył i czekał, kiedy krwawiące świece same siebie strawią.
Śmierć z miną znudzoną przewraca kartki biblji. Z sympatycznym uśmiechem zatrzymuje się przy „Pieśni nad Pieśniami.“
Nagle podnosi oczy.
— Mój drogi, zmień kołnierzyk. Kobieta dojrzy w tej chwili, że brudny. Kobiety są subtelne, jak kwiaty.
— A tak...
Cicho. Straszliwie duszno. Wszystko jest miękkie i wszystko jest leniwe. Nie słychać odgłosu kroków. Nawet świeca nie pryśnie.
Poeta z białą twarzą i w czarnym tużurku, robi przygotowania. Ustawia na biurku fotografje, niektóre chowa. Rozrzuca papiery; robi artystyczny nieład. Otwiera dziesięć książek w najrozmaitszych miejscach; niektóre ustępy w nich zakreśla czerwonym ołówkiem.
Dobywa Beethowena, okurza, wyszukuje miejsce, gdzie najwięcej czarnych znaków i kładzie na pulcie pianina. Nadpala świeże świece w złoconych jego lichtarzach. Potem stawia na biurku szklankę wody i porzuca obok niej aptekarski papierek do zawijania proszków.
Odpoczywa, usiadł ną fotelu, czeka.
Chuda angielska miss Śmierć spojrzała niedbale.
— Gotowe?
— Już.
— No taaak... Gdzieżeś ją znalazł?
— Czytała moje wiersze. Djabli wiedzą. Napisała mi list.
— List? Zwykle bywają ostrożne. Męża ma?
— Ma.
— I dzieci?