Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/76

Ta strona została przepisana.
60
KORNEL MAKUSZYŃSKI


W tej chwili Śmierć z za palmy pociągnęła go za połę pysznie skrojonego tużurka.

— Czego? Prędko!...

Śmierć dusiła się ze śmiechu.

— Przyjechała dorożką... Słowo daję... Czeka przed bramą...

A ona, dysząc, patrzyła przez przymrużone powieki, gdzie jest jaki fotel. Potem jakby się zbudziła nagle z głębokiego snu i padła w wygodny fotel w kącie.

— No taaak..., — mruknęła angielska miss Śmierć — to już było...

I poczęła ją oglądać powoli od stóp do głowy i od głowy do stóp.

Cisza.

Dusze zaczęły się szpiegować. Jak wstrętny owad, który macki najpierw wyciąga i bada teren, potem się cofnie, potem ostrożnie zaczyna pełzać. Poecie zaczęło pierś toczyć lenistwo. Poza ogromnie męczy.

Oparł się o ścianę i czekał, aż ją znuży udawanie znużenia.

— Pójdź do mnie...

Zbliżył się z miną rozkapryszonego księcia, gotów każdej chwili zrobić minę ponurą.

— Bardzo czekałeś?

— Jak się czeka na sen po nocy bezsennej... Jak się czeka rąk dobrych, kiedy czoło pali... i jak się czeka wody, kiedy się ma spalone usta...

Ukląkł na dywanie, głowę ułożywszy na jej kolanach.

Cisza. Lenistwo. Nuda. Atmosfera buduaru wielkiej kokoty, która drogim kremem leczy wyrzuty nie tyle sumienia, ile skóry.

Ona myśli gorączkowo, coby powiedzieć. A wreszcie mówi:

— Co ja robię?... Co ja robię?...

A on przypomina ustęp z listu pisanego przed godziną do niewiasty ze złotym zębem i mówi szeptem, cicho, po-