Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/80

Ta strona została przepisana.
64
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Aha! Stała chwilę pod drzwiami i już zaczęła robić omdlenie. Wściekła była, że nikt nie otwiera. Potem powiedziała: bydlę i poszła. Nie wiem do kogo to było adresowane, mnie nie zna.

— Listy są?

— Są. W jednym jest pukiel włosów. Składaj, będziesz miał materace; te, które masz, są już bardzo zniszczone.

Miss Śmierć podniosła się z gracją z ziemi, usiadła naprzeciwko, ręce założywszy na tyle głowy.

— Mój drogi!... Spraw sobie prześliczne weneckie lustro, wdziej frak, w butonierkę włóż chryzantem, potem z godnością i dostojnie, jak na poetę przystało, stań przed lustrem i pluj sobie w twarz aż do skutku. Jednemu z was to się przecież sprzykrzy.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku nie odpowiedział nic, tylko prędko zaczął chodzić z kąta w kąt. Miss Śmierć spojrzała ciekawie.

— Ciebie naprawdę coś gryzie?

— Moja rzecz.

— Twoja czy nie twoja... Ani mnie ziębi ani grzeje. Ktoś ci powiedział prawdę?

Poeta aż przystanął.

— Co takiego? Prócz szewca i krawca nikt mi jeszcze w życiu prawdy nie powiedział.

— Więc co ci się stało? Psujesz sobie linję i zupełnie nie jesteś w stylu. To jest głupio. To jest haniebnie głupio. Czego uganiasz jak pies za własnym ogonem?

Poeta stanął przed oknem i zaczął liczyć ćmy, tłukące się o szyby ulicznej latarni.

— Bo widzisz, mój drogi, życie jest jak ból zębów. Wiesz o tem, boś to już sto razy pisał po sztambuchach. Więc albo sobie daj wybić bolący ząb, albo go wyrwij, albo się powieś.

— Jak powiadasz?

— Albo się powieś...

— Aha!

Bardzo cicho.