— Aha! Stała chwilę pod drzwiami i już zaczęła robić omdlenie. Wściekła była, że nikt nie otwiera. Potem powiedziała: bydlę i poszła. Nie wiem do kogo to było adresowane, mnie nie zna.
— Listy są?
— Są. W jednym jest pukiel włosów. Składaj, będziesz miał materace; te, które masz, są już bardzo zniszczone.
Miss Śmierć podniosła się z gracją z ziemi, usiadła naprzeciwko, ręce założywszy na tyle głowy.
— Mój drogi!... Spraw sobie prześliczne weneckie lustro, wdziej frak, w butonierkę włóż chryzantem, potem z godnością i dostojnie, jak na poetę przystało, stań przed lustrem i pluj sobie w twarz aż do skutku. Jednemu z was to się przecież sprzykrzy.
Poeta w pysznie skrojonym tużurku nie odpowiedział nic, tylko prędko zaczął chodzić z kąta w kąt. Miss Śmierć spojrzała ciekawie.
— Ciebie naprawdę coś gryzie?
— Moja rzecz.
— Twoja czy nie twoja... Ani mnie ziębi ani grzeje. Ktoś ci powiedział prawdę?
Poeta aż przystanął.
— Co takiego? Prócz szewca i krawca nikt mi jeszcze w życiu prawdy nie powiedział.
— Więc co ci się stało? Psujesz sobie linję i zupełnie nie jesteś w stylu. To jest głupio. To jest haniebnie głupio. Czego uganiasz jak pies za własnym ogonem?
Poeta stanął przed oknem i zaczął liczyć ćmy, tłukące się o szyby ulicznej latarni.
— Bo widzisz, mój drogi, życie jest jak ból zębów. Wiesz o tem, boś to już sto razy pisał po sztambuchach. Więc albo sobie daj wybić bolący ząb, albo go wyrwij, albo się powieś.
— Jak powiadasz?
— Albo się powieś...
— Aha!
Bardzo cicho.