łem, czy mi tak wypadło z ostatniej kwestji roli, czy niem jestem naprawdę.
— To jest zawiła historja...
— Nie, pani. To jest zupełnie prosta historja. Rozpocząłem iść po linji błędnego koła. I już z tej drogi nie zejdę... Nigdzie nie trafię... Słyszysz, miss... to jest nieszczęście... Zupełnie jak stary aktor, który kiedy już naprawdę kona, układa sobie pozę na sąd ostateczny, z prawą ręką na sercu, a z lewą na czole. Och, miss...
Cisza. Podła cisza, ziewająca, mdła, wyblakła, zaprószona; wykrzywił jej twarz obleśny uśmiech, głupkowaty i bezmyślny. Miss Śmierć zapaliła świece w czerwonych abażurach; jakby strzepnęła światło z rąk i zaczęła się przechadzać, zadumana i milcząca. Czerwone światło zaczęło ściekać z świec i niezmiernie powoli lazło po dywanach, zatrzymując się ostrożnie u wejścia do zakątków, jakby wyciągało przed siebie macki. Rozlewało się jak zbrudzona krwią woda, czepiło się brzegu białych firanek i zaczęło się piąć ostrożnie w górę, na powałę. Olbrzymi cień palmy skurczył się nagle, jakby ktoś przymknął dłoń i palce zakrzywił w szpony, gotowe każdej chwili chwycić za włosy.
Chuda angielska miss Śmierć przystanęła.
— Cóż ty teraz zrobisz?
— Jest mi zupełnie wszystko jedno. Zresztę nie jestem odpowiedzialny zato, co robię.
— Głupia historja...
— Bardzo głupia...
— Trzeba kończyć.
— Amen. Muszę kończyć.
Przymknął oczy i leniwym ruchem szakala przechylił wtył głowę.
Miss Śmierć rozpoczęła wędrówkę z kąta w kąt ze zmarszczonem czołem.
— Mój drogi...
— Czego?
— Napiszesz feljeton o tej całej historji. Uważasz?
— Uważam... No i co?