Pokazała torebkę, w której był jakiś banknot i mnóstwo drobnych pieniędzy.
— No, domyśl-że się!
— Słowo daję, że nie mogę.
— Wielkanoc, głuptasku, więc chodzę po kweście.
— Aaa!
— Czegoś taki uradowany?
— Nic, nic... Cieszę się, że się tem zajmujesz. Bardzo się cieszę.
— Ty się ciesz, ale ja nie mam czasu, muszę obejść całą ulicę.
— Ale, słuchaj no, ty tak sama chodzisz?
— A z kim mam chodzić, z mamką? Przecież mnie nikt nie ukradnie. A zresztą dzwonię tylko do pań i małżeństw. Do widzenia ci, mój drogi.
— Prędko wrócisz?
— Za jakie dwie godziny.
— Może ci przysłać dorożkę?
— Och, dziękuję ci; nie doprawdy, ty jesteś za dobry. Jeżeli już tak chcesz koniecznie, to za jakie dwie godziny poślij mi dorożkę, niech czeka tu na rogu ulicy. Dobrze?
— Ależ naturalnie!
— Do widzenia!
— Do widzenia, najdroższa, do widzenia!
I poszedł tak uradowany jak Jowisz, kiedy połamał Hefajstowi obie nogi. Spadł mu z serca kamień wielkości góry. Szedł raźno, pogwizdując i dziękując Bogu, że mu dał taką żonę, która jest i dla niego i dla innych, to znaczy i dla innych zbiera, aby wszystkim było dobrze.
R młoda żona wróciła do jaskini swojego Iwa, ażeby się dać pożreć bez ubrania.
— Widzisz, że jestem pomysłowa, — mówiła uradowana.
— W istocie!
— Jak to dobrze być miłosierną po chrześcijańsku, czy nieprawda? Cnota chrześcijańska to jest piękna rzecz.
— Zawsze to mówiłem.
— Och, aż mi gorąco...