Przed karczmą zebrała się gromada ludzi i uderzyła w radę.
— Jarema kuje, Maryna złe ziele warzy... Krowy przestały mleka dawać, u Maksyma klacz zdechła, Hrehorowi wół się utopił, a Dmytra krew zabiła... Do kowala! do kowalichy!... Cepy na plecy, kamienie do rąk, niech idzie do cerkwi z pokłonem, inaczej... śmierć!
Gromadnie na step wyszli i kierowali się na skry kowalowej kuźni. Szli cicho, z zabobonną trwogą w sercach, ale w poczuciu zemsty słusznej za złe, którego doznali.
O kilkanaście kroków przed chatą Jaremy zatrzymali się z nieokreślonem wahaniem. Snopy iskier wylatywały falisto za każdem poruszeniem kowalskiego miecha, silne dłonie uderzały młotami. Słychać było ciężkie oddechy piersi i szczęk żelaza, a głosów kilkanaście śpiewało:
Kują młoty kowalowe...
— Kamienie w drzwi! — zakomenderował Maksym.
Rozległ się huk straszny, sto granitowych odłamów grzmotnęło w stare