Gdy sam się znalazł, wśród pól zielonych, z miesiącem tylko złotym na niebie — huknął piosenkę na gardło całe, aż gwiazdy zaczęły mrugać, księżyc oczy wytrzeszczył i usta szeroko otworzył ze zdziwienia, bo nigdy tak płynącego od serca śpiewu nie słyszał.
Niewiele niedziel upłynęło, gdy swatów posłał i ślub wziął.
Matki już nie było, ale pobłogosławiła jeszcze syna i zebranych cichaczem kilkadziesiąt srebrnych pieniędzy dała jedynakowi omdlałą ręką. Ha! każdy musi do ziemi iść — to ten, to ten! Padają ludzie, jak śliwki dojrzałe z drzewa, a ziemia zbiera i chowa. Nie poradzić nic na to — nic!...
Jakiś szelest daleki doleciał do ucha żołnierza i myśli przerwał. Wyprostował się nagle jak struna, obejrzał się na lewo, na prawo, badawczem okiem w głąb rzucił — ale dokoła była ta sama męcząca cisza, noc coraz czarniejszą stawała się i śnieg wciąż padał gęsty i biały jak przedtem...
...Hej! prawdziwe to było wesele, bo szczęście było! W okienku kościelnej
Strona:Kowalowa góra. Na widecie.djvu/035
Ta strona została uwierzytelniona.