Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha! ha! wkrótce będziesz musiał inaczej odpowiedzieć, mówił tenże głos. — Uciekaj bez namysłu, inaczej biada ci, biada! Zamordowałeś księcia!
— Wielki Chryste — zawołał John Canty, stając przerażony.
Obudziwszy ze snu całą rodzinę nakazał żywo zabierać się w drogę.
W parę chwil cała gromada Cantych pędziła ciemną uliczką. John Canty schwyciwszy księcia za rękę, ciągnął go za sobą.
— Trzymaj język za zębami — wołał, a nie nazywaj mnie ty głupcze po imieniu, rozumiesz, ponieważ inne przybrałem. A gdybym cię przypadkiem zgubił gdzie w tłoku, pamiętaj, żebyś był na moście Londyńskim!
Wkrótce cała rodzina znalazła się na jakiejś jasnej ulicy w pobliżu Tamizy. Wszędzie płonęły ogniska, w około których krzyczano, śpiewano i tańczono. Matka i siostry Toma zamieszały się gdzieś w tłumie, książę również wyrwać się usiłował, było to jednak daremnem, bowiem przeciskając się Canty, trzymał go silnie za rękę. Wreszcie czyjaś dłoń silnie pochwyciła Canty’ego za ramiona.
— Dokąd to tak śpieszysz, przyjacielu, zagadnął nieznajomy, przytrzymując Canty’ego.
— Co ciebie to obchodzi, puść mnie, rozumiesz, odparł tenże.
Nieznajomy zagrodził drogę laską, wołając.
— Nie postąpisz dalej. — Wypij wprzód zdrowie księcia Walii.
— Dobrze, — rzekł Canty — dawaj kubek, lecz prędko!
Ucztujący przynieśli wielkie naczynie. Człowiek, który zaczepił Canty’ego trzymał je przed