— Ty położysz się przy drzwiach. Będziesz przy mnie na straży.
To mówiąc zasnął.
— Rozkazuje w istocie po królewsku. — Zkąd się to bierze! — Ha! trudno! Trzeba pogodzić się z losem. — Nie tyle człowiek przeszedł przez te siedem lat — mówił Mayles do siebie — grzech uskarżać się na los.
Zbudziwszy się dość późno, Mayles odrzucił prześcieradło z chłopca i cichutko sznurkiem zmierzywszy go, wyszedł z pokoju na palcach. Po upływie pół godziny, Mayles powrócił, niosąc jakieś tanio nabyte ubranie. Podszedłszy ku oknu, zaczął oglądać swe kupno.
— Mój Boże — westchnął Mayles — gdybym tak miał pieniądze, nie taki kaftan kupił bym mu, który trzeba tu i owdzie reperować. Spodeńki niezgorsze, trzeba jednak i te tu i owdzie poprawić. Trzewiki — to dobre i mocne. Nareszcie nogom jego będzie ciepło. Chodząc latem i zimą, boso, jak żyje nie miał takich trzewików!...
To mówiąc, zaczął nawlekać igłę. Grube niezgrabne palce z trudnością to czyniły. Długo tak uporał się z igłą, która zamiast w uszko, właziła mu pod paznokieć.
— No, nareszcie. — A teraz zbudzę małego, ubiorę, pożywię i dalej w drogę! — Wstawać, Wasza, Królewska Mość, — zawołał.
Chłopczyna spał, jak zabity.
— Cóż tak zaspałeś, mój książę. — Czas wstawać.
Zbliżył się do łóżka. Księcia nie było. Mayles nie wierzył swym oczom.
— Gdzie chłopak się podział, — pytał, oglądając się w około, przyczem zauważył, że i łachmanki gdzieś przepadły.
Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.