Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/051

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozkazuję! — zawołał Tom, muszę wiedzieć.
Posłany wrócił za chwilę. Objaśnił, iż w otoczeniu tłumu prowadzą, na karę śmierci: mężczyznę, kobietę i dziewczynkę. Na myśl o śmierci i mękach skazanych, serce zacnego Toma ścisnęło się z żalu.
— Wprowadzić tu niezwłocznie skazanych! — zawołał.
Rozkaz natychmiast spełnionym został.
W otwartych podwojach ukazały się głowy zebranych magnatów i dworzan. Nie zwracając uwagi na ich pokłony, Tom zasiadł w krześle fotelowem, nie spuszczając oczu ze drzwi. Wreszcie słyszeć się dały równe kroki żołnierzy. Skazani szli naprzód, za nimi straż królewska wraz z dowódzcą, który, przyklęknąwszy przed królem, stanął na boku. Straż otoczyła Toma. Skazani padli na posadzkę. Tom badawczo wpatrywał się w skazanego, rysy którego zdawały mu się nie obce. W tej chwili skazany podniósł oczy na króla.
— Tak! poznaję go, — pomyślał — jest ten sam człowiek, który raz w mojej obecności wyciągnął z rzeki tonącego, wtedy gdy wszyscy inni pomocy odmówili. Nie zapomniałem dnia ani godziny, w której ocalił to dziecko. Był to okropny zimowy dzień Nowego Roku. Rozkazawszy wyprowadzić z sali kobietę i dzieweczkę, Tom zapytał:
— Czy dowiedziono mu tego!
— Dowiedziono!
— Wyprowadzić go! — zawołał Tom, westchnąwszy.
Skazany, klasnąwszy w dłonie, zawołał:
— O! zlituj się panie nademną! Jam niewinny. Nie o to jednak tu chodzi. Błagam, byś się zlitował nademną i kazał mnie tylko powiesić!
— Tylko powiesić? Wszak i bez tego zostałeś na śmierć skazanym? — zapytał król.