— Nie jesteś mi ojcem, — przerwał Edward, — ja jestem królem, rozumiesz! Wskaż ot lepiej, gdzie sługa mój Mayles przebywa w tej obwili.
— Zrozum — zawołał Canty — że jeżeli będziesz dłużej trwać w uporze, rózgami wysiekę. Oto przed chwilą zabiłem człowieka, nie mogę zatem pozostawać tam, gdzie poprzednio. Więc przebrałem się teraz i odtąd nazywam się Gobbs. Gdzie są matka i siostry, mów prędzej, dokąd poszły!
— Matka moja w grobie — rzekł król westchnąwszy, — siostry zaś w pałacu!
John Canty nie słuchał dalej już Edwarda. Skinął na Janka (tak się nazywał nieznajomy) i obadwa coś długo szeptali potem ze sobą.
Król przez ten czas wcisnął się w ciemny zakąt spichlerza, gdzie położył się na ziemi przykrywając gęstą warstwą słomy. Myślą powrócił do swego ojca, zmarłego króla Henryka, który będąc dla innych tak złym, okazał się tyle dobrym dla niego, który go tyle kochał, tak pieścił. I łzy gorzkie popłynęły za chwilę z oczu osierociałego chłopczyny. Godziny biegły jedna za drugą, aż wreszcie Edward zasnął znękany. Zbudził go deszcz rzęsisty, pukający kroplami w dach spichlerza, jednocześnie posłyszał jakieś śmiechy i krzyki. Podniosłszy głowę, chcąc zobaczyć co to takiego się stało, ujrzał coś, co pierwszy raz dopiero w swem życiu mógł widzieć. Oto na podłodze z ziemi sklepanej, płonęło duże ognisko, a pośród niego zasiadła gromada oberwańców z wykrzywionemi twarzami, ślepych i garbatych, wymyślających sobie wzajemnie. Włóczęgi te składali się z mężczyzn i kobiet. Jasny płomień ogniska oświetlał ich wybornie. Byli to zdrowi chłopi w łachmanach, jak również niewidomi z plastrami i przepaskami na oczach, kalecy o nogach drewnianych, na kulach, było też i kilkanaście psów
Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.