— Słuchaj mnie i zamilcz na Boga, w przeciwnym razie, zepsujesz wszystko. Cierpliwość i ufność w Bogu. Jakoś to będzie!
Nareszcie wolny.
Wieczór zimowy zwolna zapadał. Zmierzchało się. Na opustoszałych ulicach, tylko gdzie niegdzie spotkać było można zapóźnionych przechodniów. Gdy przybyli na pusty plac handlowy, przechodząc go w poprzek, Mayles położywszy swą rękę na ramieniu policjanta, szepnął doń:
— Pozostań na chwilę. Nikt nas teraz nie słyszy. Pragnę ci powiedzieć dwa słowa.
— Nie mogę przystawać — odpowiedział agent — noc zapada, nie zatrzymuj mnie!
— Proszę cię — mówił Mayles dalej — puść tego chłopca. Ręczę ci że nie jest złodziejem. Okoliczności tak się złożyły. Świadków nie posiadał. Błagam, puść go!..
— I to ty śmiesz mi proponować coś podobnego! — zawołał oburzony policjant. Aresztuję cię w imieniu prawa!
— Pozwól, — rzekł Mayles zwolna. — Pomyśl dobrze. Z twarzy twej widzę żeś dobry człowiek. Masz niezawodnie rodzinę, dzieci, żonę, zaktórych życie gotów jesteś położyć, a widzisz ten oto chłopczyna niema, ani domu, ani łomu. I pies się nawet nad nim nie użali. Wszak i tobie również nieszczęście wydarzyć się może i dobrzy ludzie tobie pomogą. Czyżbyś nad nami nie miał litości?
Policjant zastanowił się chwilę: