kwiatów, zkąd wjechali w szerokie podwoje o słupach marmurowych.
Przed nimi był w tej chwili wspaniały pałac starożytny.
Mayles zeskoczył ze swego osła, a zdjąwszy królewicza i pochwyciwszy go następnie jak piłkę na ręce, wbiegł wraz z nim po szerokich kamiennych wschodach do zamku.
Gdy weszli do jednej z wysokich sal, spostrzegli jakiegoś młodzieńca pracującego przy stole. Posadziwszy Edwarda Mayles, rzucił się w ramiona młodziana.
— Uściskajmy się, drogi Gwidonie! — zawołał. — Zawołaj coprędzej ojca. Pragnę widzieć jego oblicze, usłyszeć głos jego.
Na słowa te Gwidon cofnął się, jak by się przeląkł czegoś, poczem obrzuciwszy Maylesa wyniosłym spojrzeniem, rzekł:
— Umysł twój, nieszczęsny człowieku, widocznie chory. Musiałeś wiele złego przejść w życiu, co widać z całej twej twarzy i ubrania zarówno. Czyżbyś mnie znał?
— Jakto? ja... ja miałbym cię nie znać, — wołał Mayles co raz żywiej, — wszak ty jesteś Gwidonem Gondon?
— A ktoś ty taki? — zapytał Gwidon.
— Pytasz, kto ja jestem, wołał Mayles, i niepoznajesz mnie. Wszak ja jestem twym bratem, Maylesem!
Udając radość pomimowolną, Gwidon zawołał:
— I ty mówisz szczerą prawdę... i nie kłamiesz... nic! Bogu niech będą dzięki, — mówił Gwidon, skoro umarli ożywają. Zdaje mi się jednak, że mówisz nieprawdę. Pójdź do światła i pozwól, niechaj ci się przypatrzę.
Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.