Tom chciał wszelkiemi sposobami poszukiwać swej matki, ale gdzie. Nikt nie uwierzy jego słowom, dowodzeniom.
W około szeptano:
— Królewicz miał widzenie. Pokazała mu się zmarła królowa matka.
Słowa te poszły z ust do ust.
Smętnym wzrokiem patrzył Tom w dal przed siebie dość długo. Stał się dziwnie smutnym i poważnym.
Lord Hartford, zbliżywszy się do króla, zdjąwszy kapelusz, rzekł z cicha:
— Nie czas teraz na marzenia. Gdy lud widzi, żeś smutny, radość zamilkła w około. Proszę więc posłuchaj mej rady. Przybierz wesołość choćby pozorną. Czyliż w rzeczy samej widzenie, to mogło tak rozdrażnić Waszą Królewską Mość.
— Niestety, mylisz się mój drogi, — zawołał Tom — to nie było widzinie, a prawdziwa, realna rzeczywistość. Widziałem nie królową w blasku i majestacie, jak sobie myślicie, ale biedną tę kobietę, która mnie urodziła i wychowała w żebraczej izdebce.
— Boże zmiłuj się! — zawołał lord Hartford — widocznie powtórnie zwarjował!
A pochód podążał wraz ze zwartym tłumem coraz to dalej.
Pomimo, iż serce pękało mu prawie z bólu, Tom zaczął wypełniać ściśle dane sobie zlecenia: śmiał się i dobrotliwie kiwał głową, rzucając w około podarki. Duch jego w tem jednak nie brał udziału, był w tej chwili gdzieś bardzo daleko od zgiełku światowego.
Rozentuzjazmowany tłum wołał:
— Niech żyje Edward, król Anglii!